Loading...

Słowacki craft w koronach drzew

Zawsze chętnie pokonuje samochodem drogę prowadzącą z Kacwina, przez słowacką, zamieszkaną przez Rusinów Osturnię, do Zdiaru, kurortu narciarskiego położonego malowniczo vis a vis ściany Tatr. Widoki po drodze piękne, szczególnie zimą, jako że droga wąska i mało uczęszczana, a śnieg bielutki, nieskażony brudem, który w miastach przeobraża go w szpetną, brązową breję. Dotychczas Zdiar był dla nas miejscem postojowym w trakcie wycieczek w bardziej południowe rejony tej części Słowacji, wycieczek kończących się często w browarach w Svicie bądź w Popradzie. No, czasami jadło się niezbyt górnych lotów obiad w schronisku przy głównych stokach narciarskich czy poszalało się z potomstwem na sankach, ale generalnie końcową stacją wszelkich wypadów tą drogą był Poprad, Tatrzańska Łomnica i inne miejsca jakieś pół godziny drogi dalej.

We wrześniu tego roku jednak nieopodal Zdiaru otwarto kładkę w koronach drzew, turystyczną atrakcję, która już wcześniej powstała w kilku miejscach w Czechach. Kładka na szczycie góry o długości ponad 600 metrów, wsparta siedemdziesięcioma pięcioma gigantycznych drewnianych bali, kończąca się ponad trzydziestometrową drewnianą wieżą, z malowniczymi widokami po drodze. Spacer w koronach drzew to nie jest określenie na wyrost, a że w przeciwieństwie do kładek w Czechach, ta znajduje się pół godziny drogi od domu rodzinnego Ani, no i w dodatku jest usadowiona w sąsiedztwie Tatr, to grzechem byłoby z niej nie skorzystać.

Żeby się dostać na szczyt, trzeba najpierw udać się do Bachledovej Doliny zaraz obok Zdiaru, zaparkować na asfalcie albo w błocku (ja wybrałem druga opcję, bo nie byłem pewien, czy za asfalt nie trzeba dodatkowo płacić) i udać się albo na nogach (szacuję podejście na jakieś 45 minut) albo krzesełkowym wyciągiem w górę. Wyciąg jest przedpotopowy, jednoobiegowy, co oznacza, że górskim sprintem można by się dostać na szczyt pewnie niewiele wolniej, no i przy okazji by się człowiek po drodze ogrzał. No ale z latoroślą nic nam nie zostało prócz podróży ślimaczym tempem na krzesełku smaganym wiatrem. Jakby tego było mało, na górze wiatr był wprost nieznośny, i całkowicie niwelował grzanie wczesnolistopadowego słońca, które tego dnia było tak przyjemne, że na dole mi w kurtce było wręcz zbyt ciepło.

Jednak warto było – widoki na górze, szczególnie z drewnianej wieży stanowiącej ukoronowanie spaceru po kładce, były niesamowite. Słowackie Tatry z jednej strony, okolice Starej Lubovli po lewej, na wprost częściowo ogołocone halnym wzniesienia, pośrodku których wiedzie przebyta wcześniej droga z Osturni do Zdiaru, na prawo tereny po polskiej stronie, łącznie ze świetnie widocznymi z tego miejsca, biało-szarymi skałami Trzech Koron. A jako że zrządzeniem losu trafiliśmy na kładkę w porze, w której słońce powoli dawało nura za surowymi, pokrytymi śniegiem skałami Tatr, to było wręcz bajkowo.

Wprawdzie koszt niemały, bo za osobę dorosłą trzeba zapłacić 8 ojro za wstęp na kładkę plus 7 ojro za bilet powrotny tymi nieszczęsnymi krzesełkami, no ale raz można. Szczególnie w tak piękny dzień, chyba ostatnią taką sobotę w tym roku.

Człowiek o stalowych nerwach może sobie zresztą potem zjechać z samej góry wieży do jej podstawy gigantyczną, spiralną rurą – ta jednak za naszej bytności było zamknięta. Mam nadzieję, że to nie ze względu na jakiś wypadek.

W tym momencie przechodzimy do tematyki piwnej. Otóż, żeby wyjść z odgrodzonego terenu z kładką ku krzesełkom bądź stokowi, z którego można się stoczyć na same dno, znaczy się, na sam dół, trzeba przejść przez sklep z pamiątkami. Motyw znany z wielu miejsc turystycznych, tutaj jednak był pewien knif. Otóż na powierzchni ok. 6 metrów kwadratowych można było kupić głównie pluszaki, ale także miód oraz piwo craftowe, z browaru Kaltenecker z Roznavy. Piwo zresztą jest również reklamowane przy kasach – można je dostać między innymi w pizzerii na dole wyciągu. Z kija.

Sytuacja cieszy – oto pionier słowackiego craftu, który uwarzył RISa w czasach na długo przed polskim Dedem Morozem, wbił się w infrastrukturę turystyczną w jednym z kurortów narciarskich na Słowacji i jest aktywnie reklamowany na jego terenie, widocznie jako dodatkowy atut tego akurat miejsca. Taka sytuacja w Polsce – czy to w Białce Tatrzańskiej czy to gdzie indziej – wydaje się być póki co mrzonką, i to mimo że marka takiej Pinty jest u nas dużo mocniejsza niż marka Kalteneckera na Słowacji.

Do pizzerii, która chyba zamyka wraz z zachodem słońca, już nie zdążyliśmy zawitać, więc Kalteneckera obczaiłem dopiero po powrocie do domu. Na miejscu zjedliśmy w restauracji hotelu Bachleda, zaraz przy wyciągu krzesełkowym. Hotelu czterogwiazdkowego, więc wiadomo było, że maniany w hotelowej restauracji raczej nie będzie. I faktycznie – za sumę 25 euro zjedliśmy pyszne strawy – bryndzowe hałuszki były tutaj wyjątkowo smakowite, pierś w panierce z płatków kukurydzianych wyjątkowo soczysta, a grillowane warzywa wyjątkowo aromatyczne. Dla porównania – dzień wcześniej w popradzkim Aqua City za 35 euro dostaliśmy szmelc, którego bym nawet psu do żarcia nie dał. A ja nawet nie lubię psów.

Piwnie zadowoliłem się Urquellem z kija w wyjątkowo dobrej formie, więc i tak byłem kontent, a za Kalteneckera mogłem się wziąć godzinę później, w domowym zaciszu. Nie była to moja pierwsza styczność z wyrobami tego browaru – pierwszy raz miał miejsce kilka lat wcześniej, z tym że sprowadzone wówczas do Polski butelki mnie rozczarowały – słabo nachmielone, częściowo wadliwe (aldehyd) ipy to nie jest nic dobrego. Miałem nadzieję, że w międzyczasie odnotowano jakościowy skok, szczególnie, że ostatnio nad Roznavą pojawiło się widmo bankructwa, a słowacka konkurencja nie próżnuje. I oto co się okazało:

Zacząłem na spokojnie od Kaltenecker 11 (alk. 4,5%). I od razu mi się nasunęło pytanie, po ki czorta w Słowacji warzyć pilsa, który nie dość że nie ma startu do Urquella, to jeszcze w dodatku jest nawet gorszy od Zlatego Bażanta? Rachityczna goryczka, słodowy, lekko ziołowy smak okraszony miodkiem od utlenienia, ciut kartonu w finiszu. Szkoda szczempić cokolwiek. (3/10).

Kaltenecker Weizen (alk. 4,7%) jest lepszy, no ale raz, że gorzej to już się trzeba postarać, dwa, że ponownie ciśnie mi się pytanie na palce, po co na rynku pszenica gorsza od Paulanera? Mamy tutaj goździk odczuwalny dopiero w finiszu, ale za to kontrujący owocowość piwa, która to z drugiej strony celuje w kierunku cytrusowo-morelowych landrynek, z pobocznym akcentem bananowym w charakterze listka figowego. Wyczuwalne nuty siarki nie są tutaj z całą pewnością plusem dodatnim, ale piwo jest w zasadzie mało intensywne pod każdym względem, a przy okazji faktycznie rześkie, niech więc już będzie. (5/10)

Healer (ekstr. 12%, alk. 5,5%) ma mnie uzdrowić mieszaniną miodu i imbiru. Faktycznie jednak, połączenie imbiru oraz landrynki daje nam coś na kształt tanich cukierków alpejskich, a biorąc pod uwagę finisz, dodatkowo rozpuszczonych na arkuszu kartonu. Nie jest to ulepek, słodycz jest delikatna, i to jest chyba jedyny ‘walor’ tego trunku. (3/10)

Wyłomem w paśmie marności okazał się Brokat (ekstr. 13%, alk. 5,5%). Bardzo przyjemna czekolada, nutka palona, delikatne melanoidyny, a na dokładkę subtelny wtręt suszonych owoców. Ciało średnie, ale takie, że piwo ma się ochotę ugryźć. Słodycz resztkowa delikatna, zmywana w finiszu nutką paloną i średnio mocną goryczką. Sycące, pęcznieje w ustach mimo że jest nasycone w normie. Aż mi trochę żal, że jest w takiej małej butelce. Świetne tmave, najlepsze od dawien dawna. (7,5/10)

Część nowofalową zacząłem od Yakima IPA (ekstr. 13%, alk. 5,8%), piwa trochę ziołowo-herbacianego, trochę cytrusowego, nader wszystko jednak mało wyraźnego. Albo inaczej – nawet stołowe golden ejle potrafią być zdecydowanie bardziej aromatyczne od tego – co trzeba przyznać – miękkiego i pijalnego piwa. Rzecz jasna piłem już zdecydowanie gorsze rzeczy, a to nie jest wcale takie złe, no ale nadal nie dotarliśmy do poziomu smakowitości zwykłego koncernowego Urquella, a to jak na craft już trochę myszką trąci. (6/10)

Co innego Kangaroo (alk. 6,1%), single hop IPA na nie wiadomo jakim chmielu. Nie szkodzi jednak. Mandarynkowo-pomarańczowe oraz ananasowe nachmielenie tym razem wypadło przekonująco, przy czym to nie sam chmiel, a całościowa kompozycja, z podkreśloną ale nie karmelową słodowością, całkiem dosadną słodyczą resztkową, ale i korespondującą choć nie przeskalowaną goryczką – otóż całość jest po prostu bardzo fajnie zgrana. Nie jest to IPA dla hopheadów, ale mnie przekonała w pełni. (7/10)

Atlantis IPA (alk. 5,8%) dziwi wyraziście żywicznym nachmieleniem. Myślałem, że takowe od jakichś 3-4 lat jest już passe, no ale najwidoczniej się myliłem. Na szczęście, swoją drogą. Żywica, delikatne owocki i niestety trochę miodowej landrynki. Nie wiem, na czym to polega, że jedne piwa z tego samego czteropaku są utlenione, a drugie nie, ale tak wygląda rzeczywistość. Tak samo jednak jak w przypadku Kangaroo, słodowa baza (podejrzewam, że ta sama albo chociaż mocno zbliżona) tworzy jednocześnie udaną, miękką bazę smakową. Inaczej mówiąc – fajnie się to pije, a i goryczka jest dość dosadna. Dobre mimo utlenienia. (6,5/10)

Chopper IPA (alk. 6,6%) jest wedle mojej wiedzy uznawany za klasyka słowackiego craftu. No i nie wiem. Ciasteczek w opór, zioła, trawa, trochę cytrusów, ciało całkiem konkretne, słodycz resztkowa średnia, goryczka średnia, … no, taka amber IPA z Ikei. Zestandaryzowana, pijalna, nie wzbudzająca emocji, politycznie poprawna aż do porzygu. (5,5/10)

Przepiłem się tego dnia przez pioniera słowackiego craftu. Osiem piw na jakieś 50+ uwarzonych to może nie być reprezentatywna ilość, z drugiej strony grupowanie tych piw w czteropaki pozwala przynajmniej na domniemanie, że browar jest pewien ich jakości. No i pomijając naprawdę świetnego dark lagera, to najlepszym piwem tego dnia był pity w restauracji u podnóża ‘kalteneckerowego’ wyciągu Urquell. Let that sink in.
Tatry 9106408748071267681

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)