Wieści spod Młyna
https://thebeervault.blogspot.com/2017/10/wiesci-spod-myna.html
Holenderski De Molen, według rankingów RateBeer jeden z najlepszych browarów na świecie, był jednym z moich pierwszych ulubionych browarów craftowych. Pite około pięciu lat temu delicje z browaru urządzonego w dawnym młynie bardzo pozytywnie zapadły mi w pamięć, szczególnie flagowy RIS Hel & Verdoemenis w wersji podstawowej. Niedługo później coś się, coś się zepsuło i piwa spod marki De Molen docierały w ręce polskich konsumentów w formie przegazowanej, silnie drożdżowej, często również skwaśniałej czy obarczonej pospolitymi wadami produkcyjnymi. Sytuacja wyglądała nieciekawie, polscy pijacze rzemieślników (których było kilkakrotnie mniej niż dzisiaj) pomstowali na De Molen, ja rozważałem napisanie listu protestacyjnego i otoczenie budynku browaru kordonem sanitarnym, a browar wskutek iście Be-eR-Jotowego podejścia do kontroli jakości dość mocno zszargał sobie w Polsce renomę. Zdarzyło mi się w późniejszym okresie wypić kilka ich wysoko ocenianych piw (m. in. Hel & Verdoemenis Cuvee), ale mimo że nie były ani przegazowane ani wadliwe, to jednak nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Ostatnio sprawiłem sobie mały zestaw, żeby sprawdzić, jak forma browaru wygląda obecnie.
Zacząłem klasycznie, od ajpek. Counter & Attack (ekstr. 12,7%, alk. 5,5%) to bardzo silny, soczysty grejpfrut, trochę pomelo, trawa cytrynowa, zioła oraz subtelna, ziemista nutka drożdżowa. W smaku jest jednoznacznie grejpfrutowo z nutą dzikiego bzu. Piwo jest wytrawne, lekko przegazowane (ech...), ze stosunkowo lekką goryczką jak na styl, a za to z wysoką pijalnością. Trochę mniej gazu i byłoby jeszcze lepsze. (7/10)
30 Grams (ekstr. 15,4%, alk. 6,7%) swoją nazwę ma od ilości chmielu, który w produkcji przeznaczany zostaje na litr tego piwa. Jeden litr. Biorąc pod uwagę, że można (przynajmniej w domowych warunkach) piwo całkiem solidnie nachmielić, dawkując chmiel w ilości ośmiu gram na litr, to daje to obraz rzeczywistości, jaką zastałem w swoim szkle. Piwem rządzi świeży granulat chmielowy wraz z mocno tymiankową ziołowością. Jest również niezwykle dużo sosny i dopiero w tle przewijają się nuty brzoskwini. Smak jest bardzo mocno ziołowy, sosnowy, faktura jest oleista, a goryczka bardzo mocna, a przy tym raczej cierpka. Sok z chmielu, w którym miękkie odczucie w ustach jednak balansuje (choć nie do końca) chropowate nachmielenie. Trzeba się dać piwu trochę ogrzać, wówczas staje się wbrew pozorom bardzo przystępne. (7/10)
Rozczarowaniem okazał się Rook & Vuur (ekstr. 18%, alk. 8,2%). Niby wędzony RIS, pachnie jednak jak wędzony koźlak, głównie karmelem i orzechami, z domieszką dymu drewnianego oraz torfu. Pojawia się efekt starego kredensu oraz krochmal. Dziwnie, co nie znaczy że przyjemnie. W smaku odnotowałem lekki kwasek, mieszankę dymną oraz delikatną czekoladę z orzechami w finiszu. Ten ostatni wyszedł wyraźnie pikantnie, wręcz jakby dodano na etapie produkcji chili. Niestety piwo ma mało ciała i jako torfowe ciemne piwo przegrywa z kretesem chociażby ze Stoutopią z Bednar. (5,5/10)
Niezwykle urzekło mnie z kolei Heinde & Verre (ekstr. 27,1%, alk. 7,2%). Minimalistyczny skład – dwa słody, jeden chmiel, jeden szczep drożdży – dał kompleksowe piwo, opisane na etykiecie jako angielski strong, ale zdecydowanie lepiej określić je mianem wina jęczmiennego. Jest tak mocno owocowe, że w zasadzie pachnie jak lekko karmelowy sok z dojrzałych czerwonych jabłek i malin z domieszką rodzynek oraz orzechów laskowych. Aromat ma swojsko winny, ale i kwiatowy charakter. W smaku jest potężnie pełne, słodowe, likierowo słodkie – jak widać po parametrach, jest skrajnie płytko odfermentowane, więc cukrzycy powinni je omijać szerokim łukiem. Goryczka z kolei, wprawdzie niezbyt mocna, ale zadziornie cierpkawa, dobrze kontruje ten natłok gęstej, lepkiej słodyczy. Super piwo. (8/10)
Spanning & Sensatie (ekstr. 24,2%, alk. 9,8%) zgodnie z nazwą potrafi utrzymać w napięciu. W tym wędzonym RIS-ie wylądowało dodatkowo kakao, chili oraz sól morska. Pachnie jak pokryty startym ziarnem kakaowca wafelek, konsumowany na plaży, podczas gdy sąsiadom nieopodal gaśnie ognisko, dając subtelny, ale wyczuwalny w morskiej bryzie zapach dymu oraz zwęglonego drewna. Piwo mięciutkie, fantastycznie kremowe, z posmakiem kawy i bakalii, pikantne nie od alkoholu, ale od chili, co do takiej akurat kompozycji bardzo dobrze pasuje. Jest też delikatnie słone w finiszu. Jest intensywne i wielowymiarowe, przy czym w każdym z tych wymiarów jednak subtelne. Prym wśród różnych nut wiedzie gorzka czekolada, ale i w jej przypadku nie można mówić o natłoku. Podoba mi się również, że dym jest wprawdzie wyczuwalny bezproblemowo, ale nie wysuwa się przed szereg, towarzysząc całości jako jedna z równorzędnych składowych. Super. (8/10)
Doceniam niektóre torfowe piwa, choć nie jestem wielkim miłośnikiem słodów wędzonych młodym węglem. W przypadku Hemel & Aarde (ekstr. 24%, alk. 10%) początkowe uderzenie jodyny zwiastuje przegięte pod tym względem piwo, ale po kilku chwilach następuje odprężenie i okazuje się, że torfu tutaj wcale zbyt dużo nie ma. Motywy czekoladowe ale i skórzane nadają ton, przy czym piwo z jednej strony jest niespodziewanie słodkie, z drugiej zaskakująco gorzkie, przy średniej pełni oraz wzorowej miękkości faktury. Takie torfowe RIS-y szanuję bardzo. (7,5/10)
Amarillo (ekstr. 20%, alk. 9,3%) było kilka lat temu stawiane w Polsce za wzór imperialnej ajpy. Obecnie oprócz silnych cytrusów i bardziej subtelnego kwiatu bzu już w zapachu czuć dyskretne tchnienie wódki. A nawet nie do końca dyskretne. W smaku sprawa znajduje swoje odzwierciedlenie, choć w sposób nie do końca oczekiwany. Oto piwo ma zapach lekko wódczany i smak lekko wódczany, przy czym jednak nie jest ani cierpkie ani nie grzeje specjalnie przełyku – i to przy takim woltażu. Nie jest więc tak źle jak być mogło, niemniej jednak alkoholowe posmaki je spłaszczają, a poza tym jest też nieco wodniste. Wypiłem więc, nie obruszyłem się, ale do gatunkowej klasyki temu piwu bardzo daleko. (5/10)
W przypadku Rasputina (ekstr. 23%, alk. 10,4%) mamy do czynienia z nietypowym, bardzo owocowym stoutem imperialnym. Wyczułem dużą dawkę ciemnych owoców, czarną porzeczkę, ciemne grono, jeżyny i jedynie trochę czekolady, przy praktycznym braku nut kawowych. W smaku jest gęstawe, w dalszym ciągu owocowe, a do układanki doszlusowuje borówka. Ciemne, słodowe nuty są więc mocno wycofane na rzecz owocowych, co uderza w głębię piwa - tej ostatniej Rasputin w moim odczuciu po prostu nie posiada. Koniec koców, tak jak podczas pierwszych łyków piwo intryguje, tak już podczas dalszych jedynie nudzi. (5/10)
Wespół z amerykańskim Hair Of The Dog stworzono Binkie Claws Doggie Claws (alk. 13,4%), którego aromat zdecydowanie wymiata. Intensywny zapach orzechów, suszonych owoców, miodu wielokwiatowego, uzupełniony o nuty przejrzałego ananasa. Intensywna, gruba powłoka słodowa poprzetykana daktylami oraz rodzynkami. Chleb rodzynkowy. Piwo było ponoć leżakowane w beczce, czego organoleptycznie nie potrafię potwierdzić, ale absolutnie niczego mu nie brakuje na odcinku aromatu – jest złożony, przemyślany i niesamowicie przyjemny. Po czym następują schody. Zgodnie z oczekiwaniami w smaku zachodzi zjawisko zalepiania ust słodyczą, szkopuł jednak w tym, że silna goryczka jest względem wszystkiego nieco przesterowana, a może raczej odklejona od reszty, w czym swój udział ma również alkohol, którego nie udało się schować i którego obecność drażni kubki smakowe i niweluje głębię, którą sobie po aromacie obiecałem. Całą wspomnianą złożoność na tym odcinku również w pewnym sensie trafia szlag, wskutek czego smakowo piwo jest tylko wyblakłym cieniem swojego aromatu. A szkoda. (5,5/10)
Wśród składników Morellen Berliner Weisse (ekstr. 13%, alk. 6%) próżno szukać owoców, z drugiej strony jednak ten berliner z jakiegoś powodu chyba dostał swoją sugestywną nazwę. I faktycznie - nutki morelowe są wyczuwalne, choć bukiet kojarzył mi się przede wszystkim z czerwonymi owocami sadowymi, z małą domieszką kwasku cytrynowego. Smak rozczarowuje - jest mało intensywny, płaski, a na domiar złego tylko śladowo kwaskowy. Brakuje tutaj zarówno klasycznego lacto, jak i nutek pszenicy, brakuje kwasku, brakuje smaku. Finisz jest wręcz wodnisty, co jak na tak nietypowo wysokoballingowego berlinera zdumiewa podwójnie. Nie, życie jest zbyt krótkie, żeby pić takie wodniaki. (3,5/10)
Wśród składników Morellen Berliner Weisse (ekstr. 13%, alk. 6%) próżno szukać owoców, z drugiej strony jednak ten berliner z jakiegoś powodu chyba dostał swoją sugestywną nazwę. I faktycznie - nutki morelowe są wyczuwalne, choć bukiet kojarzył mi się przede wszystkim z czerwonymi owocami sadowymi, z małą domieszką kwasku cytrynowego. Smak rozczarowuje - jest mało intensywny, płaski, a na domiar złego tylko śladowo kwaskowy. Brakuje tutaj zarówno klasycznego lacto, jak i nutek pszenicy, brakuje kwasku, brakuje smaku. Finisz jest wręcz wodnisty, co jak na tak nietypowo wysokoballingowego berlinera zdumiewa podwójnie. Nie, życie jest zbyt krótkie, żeby pić takie wodniaki. (3,5/10)
Wpis puentuję najciekawiej zapowiadającym się piwem, mianowicie Lost & Found (ekstr. 18%, alk. 6,6%). Black IPA fermentowana w całości brettami, przeleżakowana dodatkowo 2 lata po terminie, żeby drobnoustroje mogły się spokojnie nażreć resztą pożywki. No i bretty faktycznie mocno się rozwinęły, a piwo wyraźnie daje po nozdrzach czerwonym winem oraz octem winnym. Jest obecny zbutwiały korek oraz multum czerwonych owoców, przy absencji skórzano-stajennych motywów. Co zostało w takim razie z piwa podstawowego? Cóż, wszystko jest podszyte brązowymi, czekoladowymi, lekko pumperniklowymi nutami słodowymi. Z ‘india’ z kolei nic nie zostało, chmiel się ulotnił, ale kompletnie mi to nie przeszkadza. W smaku cierpkość brettów wraz z lekkim kwaskiem wbija się niczym klin w tę pozostałą, słodową podbudowę, jest więc ciekawie… ale jednak mi to nie gra. Obydwa światy – brettowy i słodowy – są tutaj w konflikcie ze sobą. Zwalczają się (stroną nacierającą są bretty), stoją naprzeciwko siebie, nie chcą się nawzajem przenikać. Skutkuje to brakiem harmonii. Jest więc ciekawie, ale niekoniecznie pociągająco. (5,5/10)
Myślę, że De Molen w międzyczasie faktycznie odnotował skok jakościowy. Nadal nie mogę go nazwać browarem bezpiecznym, bo z powyższej jedenastki piw ponad połowa mnie rozczarowała i nie była warta pieniędzy, jakie na nie wydałem, ale druga połowa była co najmniej bardzo dobra, dwa z nich nawet rewelacyjne. Kupno piw z De Molena jest więc obecnie nadal obarczone pewnym ryzykiem, ale za to przy odpowiednim rozeznaniu można trafić na perełkę.