Loading...

Gruzja – Tbilisi

„Kak? Gdie?” Taksówkarz legitymujący się wyraźnym brakiem części uzębienia przedniego wysiadł ze zdziwioną miną ze swojego wiekowego Mercedesa, żebym mu dokładniej wyjaśnił, dokąd ma jechać. Taksówki są w Gruzji bardzo tanie, stąd Gruzini ochoczo korzystają z tego środka transportu, a bez przesady można powiedzieć, że momentami co czwarte czy piąte mijające człowieka na ulicy Tbilisi auto to taksówka. „Javakhishvili”, powtarzam nazwę ulicy na którą chcieliśmy zostać dowiezieni. „Javakhishvili...”, powtarza z wyraźną nutką niepewności w głosie. „Javakhishvili!!”, rzuca w stronę palących pety na postoju taksówkowym kierowców. Robi się zbiegowisko. Trzech taksiarzy zaczyna się charczącymi dźwiękami języka gruzińskiego zastanawiać na głos, gdzie to jest. O, proszę, wyciągam komórkę z gugiel maps i zaznaczoną destynacją. Pokazuję nazwę ulicy, pokazuję gdzie to jest, przybliżam, oddalam, przybliżam. Dochodzi następnych dwóch. Biorą komórkę, patrzą, kręcą głowami, naradzają się. Po paru minutach dostaję komórkę z powrotem. Główny prowodyr tonem objaśniającym rzuca mi po rosyjsku kilka zdań, których sens mi umknął, po czym kieruje swój wzrok w siną dal, wyciąga z paczki papierosa, głośno wzdycha i odpala go. W tym momencie rozumiem, że nie ma szans się dogadać.

Jedna rzecz, że na Zakaukaziu bez znajomości języka rosyjskiego często niczego się nie załatwi, inna że gruzińscy taksiarze do najbystrzejszych nie należą. Najwidoczniej główną i jedyną kwalifikacją do wykonywania tego zawodu jest w tym miejscu posiadanie samochodu. Znajomość miasta już konieczna nie jest, a dżi-pi-esy są chyba uważane za zbędny wydatek. Zauważam na mapie stację metra oddaloną o jakieś 200m od miejsca do którego chcieliśmy się dostać, wymawiam jej nazwę. Aa, to co innego, jak najbardziej wie gdzie to jest i nie ma problemu, proszę wsiadać. Chwilę później jedziemy na oko 30-letnim Mercedesem z pękniętą w dwóch miejscach przednią szybą i chyba nigdy nie wymienianymi klockami hamulcowymi, tarczami hamulcowymi i oponami. Dojeżdżamy do czerwonych świateł, taksiarz podczas hamowania wpada w poślizg (przy suchej nawierzchni) i musi zjechać na pas obok żeby uniknąć kolizji. Nic się nie stało, jedziemy dalej, trąbiąc co jakiś czas na innych uczestników ruchu drogowego. Kobieta z dzieckiem w wózku przechodzi przez pasy? No to jazda, po gazie, zdążymy jej przejechać przed nosem. A raczej jej dziecku. W końcu wysadza nas w lekko skonfundowanym stanie przy stacji metro, którą mu wskazaliśmy. Cena kursu ponad 7km przez miasto – równowartość 10zł. Można jeździć, ale lepiej się przedtem wyspowiadać.

W Gruzji panuje swoiście azjatycka kultura jazdy. I tak jak w Armenii przepisy ruchu drogowego są również interpretowane dowolnie, ale kierowcy jednak mają trochę szacunku do pieszych, tak w Gruzji jest już jazda po bandzie na całego. A i tak ponoć kilka lat wstecz było jeszcze gorzej, choć trudno mi to sobie wyobrazić, po tym jak moja Ania o mało co nie została rozjechana przez pędzące samochody na jednej z tyfliskich ulic.

I tak jak kultura jazdy w Gruzji, szczególnie w stolicy, jest mocno azjatycka, tak samo Tbilisi już azjatyckie nie jest w sumie wcale.


Wjeżdżając do stolicy Gruzji od strony południowej, przebywszy niezbyt ciekawy, stepowo-pagórkowaty teren dzielący stolicę od przejścia granicznego z Armenią w Bagrataszen, od razu oczom ukazują się tyfliskie kontrasty. Z jednej strony świetne wizualnie położenie miasta wśród wzgórz, wzdłuż wąwozu, na dnie którego płynie rzeka Kura. Z drugiej strony sowieckie, zwyczajowo odrapane bloki z balkonami przemienionymi w rupieciarnie, pod którymi strach przechodzić, bo a nuż postanowią akurat wtedy wziąć rozbrat z resztą budynku. Jest sporo maskującej architektoniczne niedostatki zieleni oraz malowniczo położonych na skarpie nad rzeką domów.

Kontrasty występują również na niwie osobowej. Wbrew obiegowej u nas opinii, Gruzini w Tbilisi zrobili na mnie raczej gburowate wrażenie (może dlatego że to stolica?), zaś kobiety w przeciwieństwie do Ormianek urodą tutaj nie grzeszą. I nie tam, że te ładne wychodzą dopiero po zmroku na ulicę – w przeciwieństwie do Erywania, ruch pieszy w Tbilisi jest i za dnia bardzo intensywny. Po prostu, taki typ (braku) urody. Gruzinki są na tyle mało atrakcyjne, szczególnie w zestawieniu z doświadczeniami z Armenii, że wolę podziwiać architekturę i topografię miasta niż wypatrywać, czy jakaś ładna się w końcu nawinie (nie nawinęła się, swoją drogą). Zaś co do mężczyzn, to przeważa typ niski, krępy, często z krótkimi kończynami. Typ ocierającego się w niektórych przypadkach o karłowatość zapaśnika. Jest to wręcz niebywałe, że dwa oparte o Kaukaz, sąsiadujące ze sobą niewielkie chrześcijańskie narody zachowały tak dalece idącą odrębność fizjonomiczną.

Widać, że miasto się rozwija. Tu nowy Sheraton, tam nowy apartamentowiec. Nie wszystkie nowe budynki są gustowne, ale widać zastrzyk kapitału dużo bardziej niż w Erywaniu. Za to w przeciwieństwie do Armenii odniosłem wrażenie, że stolica zasysa siły witalne reszty kraju, który wskutek tego więdnie. Coś za coś. Gdzieniegdzie straszą szczytowe osiągnięcia brutalizmu, w rodzaju byłego budynku Ministerstwa Infrastruktury, określenie którego pijanym snem architekta zakrawałoby na pierwszej rangi eufemizm. Wśród motywów międzynarodowych wyróżniają się flagi. Cały kraj jest usłany stacjami benzynowymi azerskiego koncernu Socar, a w stolicy jest pełno kłujących moje oczy flag azerskich. W trakcie wojny Gruzji z Rosją kilka lat temu Azerbejdżan wykorzystał sytuację i w dużej mierze opanował gruziński rynek paliwowy. No i sprzedaje swoją ropę Gruzji taniej niż innym. Na stacjach gruzińskich azerska ropa kosztuje około 3,60zł za litr, choć dla porównania ruska ropa w Armenii jest sprzedawana za mniej więcej 3,20zł. Yyy... W podziękowaniu Saakashvili kazał postawić długonosemu prezydyktatorowi Azerów, Alijewowi, parę pomników, w tym jeden zaraz przy byłych muzułmańskich łaźniach na tyfliskiej starówce. Top kek. Dla porównania – słynna w Polsce ulica Lecha Kaczyńskiego w stolicy Gruzji to mało atrakcyjny trakt, przy którym mieści się malutki skwerek z odpowiednio małych rozmiarów cokolikiem, na którym to usadowiona jest głowa naszego byłego prezydenta. Głowa rozmiarów realistycznych, ale z takimi rysami twarzy, że mogła równie dobrze zostać po prostu odrąbana od jakiegoś zniszczonego pomnika z czasów Sojuza i pierwotnie przedstawiać kogoś zupełnie innego.

Wracając do powiewających w różnych miejscach Tbilisi flag – są też tureckie, izraelskie i ukraińskie. Nie ma co owijać w bawełnę – w kwestiach geopolitycznych Gruzja w optyce europejskich mediów ma obecnie ponoć pro-rosyjski rząd, podczas gdy w rzeczywistości już w sferze symbolicznej robi lask... pardon, orientuje się na tak zwany Zachód. Oto na przykład wjeżdżamy na ulicę G. Busha, prowadzącą do lotniska. Ludobójca macha do nas uśmiechnięty na plakacie. No to cześć.

Udajemy się na spacer po mieście. Zaczynamy od cerkwi katedralnej pw. Świętej Trójcy, na wschód od starego miasta, obecnie największej budowli sakralnej w Gruzji. Gruzini w 337 roku jako drudzy na świecie po Ormianach przyjęli chrześcijaństwo jako religię państwową, z rąk świętej Nino zresztą, której charakterystyczny krzyż z wygiętymi w dół ramionami można znaleźć w wielu miejscach kraju, w tym i we wspomnianej, bardzo dużej cerkwi. Katedra jest bardzo ładna, jasna, piaskowa, ozdobiona ikonami. Za ikonostasem klerycy odprawiają nabożeństwo, zaś przed ikonostasem grupka kobiet śpiewa pieśni religijne. Śpiewa je tak ładnie, że zanim je ujrzałem byłem przekonany, że muzyka leci z płyty. A pieśni są to podniosłe. Nabożeństwa prawosławne cechuje mistycyzm i podniosłość, której w katolickich mszach posoborowych trudno jest uświadczyć. Ale i tak blednie to w zestawieniu z sakralną, tajemniczą atmosferą kościołów ormiańskich.

Przemieszczamy się do położonej nad brzegiem Kury cerkwi Metekhi z XIII wieku. Jak to w każdej gruzińskiej cerkwi, również i w tej święty Jerzy, patron kraju, zabija smoka. A kobieta sprzedaje ikony. Wszystkie nota bene made in Greece. Może i dobrze że nie in China, no ale bez jaj. Wychodzimy przed cerkwię na plac, nad którym góruje pomnik Wachtanga Gorgaladze, założyciela miasta. Góruje pomnik, rządzą jednak namolne, żebrzące dzieci. Ciekawostka – w Armenii żebraków widziałem raz, pod klasztorem Khor Virap. W Gruzji jest ich cała masa, zarówno dzieci (tu królują Cyganie), jak i ludzi starszych, z reguły Gruzinek. Szczególnie przy kościołach i klasztorach jest ich pełno. Są przy tym bardzo namolni a zarazem zmanierowani – wyobraźcie sobie cygańską dziewczynkę która puka do okna restauracji od strony ulicy, gestem dając znać, że chce coś zjeść. Ale kiedy dostaje jedzenie, nie bierze go, tłumacząc, że chce jednak pieniądze. Inny dzieciak prosi o cukierek. Dostaje cukierek, ale jemu jednak chodziło o kasę, więc robi tylko wielkie oczy. Aspiracje sięgają widocznie dalej.

Ścisłe centrum Tbilisi robi wrażenie. Pnące się kaskadowo fortyfikacje po obydwóch stronach rzeki i twierdza Narikala kontrastują z nowoczesnymi konstrukcjami ze szkła i stali. Ot, taki Most Pokoju, czyli zwykła kładka dla pieszych, nad którą unosi się gigantyczne, nowoczesne zadaszenie, które ma przypominać potwora morskiego, ale według miejscowych wywołuje nieodparte skojarzenia z podpaską. Most Always Ultra. Pałac prezydencki, monumentalny gmach z kolumnami i kopułą przypominającą wyciskarkę do owoców cytrusowych. Albo taki budynek filharmonii, w stylu stalowo-szklanej wersji potworów piaskowych Szej-Hulud z Diuny Herberta. Jest też budzący skojarzenia z kolonią grzybków ‘urząd jednego okienka’, w którym można wszelakie sprawy związane z biurokracją załatwić właśnie przy jednym okienku. Są również nieodłączne payboxy czyniące życie w Gruzji łatwiejszym. Wspomniałem o nich jakiś czas temu we wpisie o Batumi.

Wszystkie te budowle oraz renowacje centrum są dziełem byłego prezydenta Saakashvilego. Człowieka, który będąc amerykańską wtyczką (nie tak dawno zamienił obywatelstwo gruzińskie na ukraińskie i stał się gubernatorem Odessy; jest też ścigany międzynarodowym listem gończym na wniosek nowych władz gruzińskich), zrobił przy okazji również wiele dobrego dla kraju. Obniżył podatki, uprościł rejestrację działalności gospodarczej, zlikwidował część biurokracji, uzdrowił nieco policję, doprowadził do odnowienia głównych atrakcji turystycznych (choćby opisanej jakiś czas temu twierdzy w Achalcyche), znacznie poprawił bezpieczeństwo w Tbilisi, czy też kazał zbudować ogromne osiedle domków jednorodzinnych dla licznych uchodźców z Osetii Południowej, przy autostradzie biegnącej na południe od tej separatystycznej republiki. Na tym osiedlu, obok którego przejeżdżaliśmy, czasami brakuje prądu i bieżącej wody, w odróżnieniu od alkoholu, który stał się głównym motorem życiowym części mieszkańców, no ale zawsze to lepiej niż żyć w namiocie. Z drugiej strony, za prezydentury Saakashvilego znacznie i w nie do końca jasno określony sposób wzbogaciła się grupa oligarchów, kraj został wplątany w bezsensowną i przegraną wojnę z Rosją, a czarę goryczy przelały doniesienia o katastrofalnych warunkach panujących w gruzińskich więzieniach. Wskutek tego Gruzja ma przygotowane wobec swojego byłego prezydenta zarzuty natury kryminalnej, no ale jako że to już jest bardziej Saakashvilenko niż Saakashvili, to może gruzińskim prokuratorom grać na nosie.

Udajemy się kolejką linową na wzgórze sąsiadujące ze starym miastem. Z góry widać chaotycznie wijące się uliczki i w dużej mierze odrestaurowane kamienice; na dachach niektórych z nich urządzono kawiarnie. U góry kosztuję wygazowanego kwasu chlebowego z beczki. Naprzeciwko jakiś cwaniak sprzedaje niby że świeżo wyciskany sok z granatów, w którym można bez problemu wyczuć sztuczność. Z kartonu czyli. Za grzbietem wzniesienia mieści się wąwóz z potokiem, a eter wypełnia dźwięk chłodzących się świerszczy. Patrząc na zachód, za plecami ma się widok na półtoramilionowe miasto. Zaiste ciekawie położona miejscowość.

Schodzimy na dół i idziemy przez starówkę. Wijące się w górę i w dół, brukowane uliczki, dużo ładnie urządzonych restauracji i kafejek, unoszą się smakowite zapachy grillowanych szaszłyków. Gdzieniegdzie jeszcze widać nędzę w postaci rozpadających się domów, ale prace rekonstrukcyjne wrą. Z drugiej strony zastanawia ilość tureckich i azerskich flag. Zupełnie jakby Gruzja bisurmaniła się za kasę potrzebną na zakup pudru dla starych budynków.

Udajemy się na posiłek. Alani Cafe ma nazwę od Alanów, perskiego plemiona które osiedliło się w rejonie Kaukazu, chociaż brało również udział po stronie Rzymu w słynnej bitwie na galijskich Polach Katalaunijskich przeciwko Hunom Atilli. Bezpośrednimi potomkami Alanów są swoją drogą Osetyńcy, z którymi się Gruzini oględnie mówiąc niezbyt lubią. Z tego co się orientuję, pod tym samym adresem ale jedne drzwi dalej jest restauracja Alani, która ma tę samą ofertę gastronomiczną, ale przyjemniejszy, piwniczny wystrój. alani Cafe z kolei, który na RateBeer jest przedstawiany jako brewpub, wygląda jak nowoczesna, wykonana niedbale kawiarnia. Obsługuje nas kelnerka w średnim wieku, z blizną od ust aż do ucha. Chelsea grin by half. Przez głośniki nic nie leci, toteż jednostajne charczenie wentylatora robi tutaj za muzykę. Domaszni pivo mają, jest jednak podane za zimne, wygazowane, z dominującą nutą stęchłego zboża oraz utlenienia. Średnio pełne i niskogoryczkowe. Kiepskie (3/10). 

Za to objedliśmy się w dwójkę za niespełna 30zł, między innymi narodową potrawą gruzinów, czyli chinkhali, dużymi pierogami zawiniętymi w czubek, wyglądającymi trochę jak główki czosnku, wypełnionymi przyprawionym mięsem oraz bulionem. No i się przekonałem jedząc je, że jest jednak potrawa, podczas spożywania której człowiek się uświni dziesięć razy bardziej niż pałaszując niechlujnie przygotowanego kebaba po pijaku. Ale za to smaczne były.

Po posiłku idziemy dalej. Deptak na starej uliczce. Kawiarenka obok kawiarenki, fajny klimat, budynki nie są jeszcze odrestaurowane, całość trochę w klimacie fin de siecle, fajnie. Siadamy przy jednej z kawiarenek. König Ludwig Weissbier jest dostępny na rollbarze na zewnątrz, ale w menu go nie ma, trzeba się o niego pytać. Rześkie, kwaskowe, drożdżowo-bananowe. Wygląda jak budyń waniliowy. Smakuje zresztą gumą balonową oraz wanilią właśnie. Z kolei espresso w tym miejscu to siekiera o konsystencji oleju. Wyciska łzy, tak powinna smakować kawa. Klop czysty, z siedziskiem oprawionym w gąbkę i ekoskórę. Aha, kelner bardzo miły.

Kontynuujemy wycieczkę - wizytujemy cerkiew i mijamy stoiska z dywanami, jeden z niewielu orientalnych motywów tego miasta. Mijamy też kocią mamę, starszą kobietę która rozłożyła w bramie chyba cały swój stan posiadania i karmi z butelki może dwutygodniowe kocięta, pozdrawiając przy tym przechodzących obok turystów z Izraela. Obok przybiła do bramy gwoździem jakieś chaczapuri czy chleb. Nie jest to jeszcze poziom kociej wariatki z Simpsonów, ale blisko.

Mijamy stoiska z obrazami. Sprzedawca po rusku skąd my są. Z Polski. A, to Kaczyński, choroszo prezidient. Aha.

Ładna ta starówka, swoją drogą. Położona na skraju zbocza, nieregularna, w dużej mierze odrestaurowana. Klimatyczne knajpki, tu jakiś zaułek, tam znowuż ceglana, krzywa wieża. Nie powiem, podoba mi się. Choć chyba na tę chwilę jest zbyt europejsko i za mało orientalnie jak na mój gust. Doznałem lekkiego przeprogramowania w Armenii i ciężko się teraz odzwyczaić.

Idziemy i idziemy. Jakieś cygańskie dziecko przyczepia się do nogi turysty, wiesza się na niej jak małpka, nie chce puścić. Nie widziałem jeszcze czegoś takiego. Interweniuje dopiero jakiś Gruzin. Do tego typu widoków trzeba się w Tbilisi przyzwyczaić. Żebracy są tutaj liczni i bardzo bezpośredni.

Kolację jemy w gruzińskiej restauracji, gdzie mamy przegląd miejscowego jedzenia. Pasta szpinakowa średnia, ostri vel gruzińskie leczo ma nawet jak dla mnie zbyt dużo zielonej kolendry, twaróg w liściu z twarogu taki sobie. Kurczak a la ostri dobry, bakłażan z pastą z orzechów włoskich smaczny, szaszłyk, czyli ikoniczne jedzenie Gruzinów bardzo dobry. Do tego grupa taneczna odstawia tradycyjne gruzińskie tańce. Paru chłopów, jedna dziewczyna z ostrymi rysami twarzy i mocno wysuniętą brodą, kończącą się na tej samej długości co równie pokaźny nos. Bardzo fajne przedstawienie, szczególnie taniec zawierający elementy walki mieczami. Biorę piwo Zedazeni, ale jest kwaskowe, widać że beczka jest już stanowczo zbyt długo podpięta. Świeże z kolei jest już całkiem całkiem, miękkie, dobrze wchodzi, Chyba najlepszy gruziński pale lager, co i tak nie znaczy zbyt wiele i jest pozytywne tylko w miejscowym, gruzińskim kontekście. Ale tutaj się pije wino a nie piwo. 0,4l piwa 5zł, a litr wina 10zł. Szkoda że nie piję wina. Wypijam piwo i opuszczam lokal udając się do centrum na spotkanie z Gigim, Gruzinem poznanym dużo wcześniej w Katowicach, jednym z być może nielicznych przykładów na to, że program Erazmus wcale niekoniecznie wiąże się z degradacją osobowości. Ale o tym napiszę następnym razem.

Tbilisi 869291371405459853

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)