Loading...

Piwny rajd po Śląsku Opawskim

Dzięki dokończeniu kawałka A1 nniedaleko granicy czeskiej, obecnie można się z Górnego Śląska szybko i komfortowo dostać w rejon Ostrawy. Dwupasmówką z Katowic do Żor, kilka kilometrów obrzeżami miasta i wjeżdżamy na nadal słabo uczęszczaną, nową autostradę, która nas zaprowadzi w pół godziny do jednej z największych czeskich aglomeracji. Ostatni zjazd przed odcinkiem, na którym już obowiązuje winieta, prowadzi nas do ostrawskiej dzielnicy granicznej o nazwie Poruba. I w tym miejscu się zwykle nasze wycieczki w te rejony kończyły, mieści się tu bowiem największy ponoć basen na otwartym powietrzu w tej części Europy, który wraz z przylegającymi zielonymi terenami i naprawdę niezłym Ostravarem 10° stanowi doskonałą weekendową odskocznię dla styranego pracą człowieka. Można się poczuć jak na wakacjach.

Tym razem jednak pojechaliśmy dalej na zachód od Poruby. Kręta droga prowadziła pośród wzgórz i lasów, nasuwając skojarzenia ze środkową Austrią. Prędko dojechaliśmy w rejon Opawy, kierując się jednak na początek wycieczki na południe od tego miasta.

Pozostające od XII wieku przez większość czasu pod czeskim wpływem, jednak zamieszkane do końca Drugiej Wojny Światowej głównie przez Niemców ziemie Śląska Opawskiego są – obok Morawskiej Wołoszczyzny na południu – zieloną odskocznią dla mieszkańców okolic przemysłowej Ostrawy. Tak zresztą wygląda sytuacja na Śląsku – mamy przemysł i syfiaste powietrze, ale mamy też pełno gór i lasów. A taki na przykład Kraków ma tylko syfiaste powietrze.

Kilka kilometrów na południe od Opawy, na pagórkach wyrosłych wokół rzeki Moravice, leży pięciotysięczna mieścina Grodziec nad Morawicą. Główną atrakcją jest tutaj zamek, a ściślej kompleks zamkowy. Wskutek pożarów oraz kolejnych zmian właścicieli i związanych z tym przebudów, obecnie można wydzielić zeń kilka części. Jedną jest Czerwony Zamek, który oczom ukazuje się jako pierwszy. Czerwony to nazwa opisowa, jest to bowiem w istocie zamek z czerwonej cegły, z imponującym murem z licznymi basztami i wieżyczkami z kamiennymi dachówkami, porośniętym gdzieniegdzie wiekowym bluszczem z nierzadko ponad dziesięciocentymetrowym pniem. Zamek jako taki był akurat w remoncie i droga na wewnętrzny dziedziniec była zamknięta, ale już same mury robiły niesamowite wrażenie, wywołując smutną myśl o Krakowie, któremu w tym stylu ostał się jeno Barbakan oraz kawałek muru przy Bramie Floriańskiej. I tutaj kolejne zdziwienie – gród jest naprawdę świetny, a tymczasem w ciepły niedzielny dzień turystów było tu na oko 3-4 mniej niż byłoby w Polsce w miejscu tego kalibru. Na terenie kompleksu zamkowego odbywały się sesje zdjęciowe par młodych, na tle drugiej jego części, czyli Białego Zamku, w istocie klasycystycznego pałacu o regularnym kształcie, nawiedzanego ongiś przez takie osobistości jak Beethoven czy Liszt. Jedna ze wspomnianych par była swoją drogą albo polska albo mieszana polsko-czeska, przy czym wywodząca się z polskiego żywiołu zamieszkującego tę część Czech, co objawiało się niecodziennym akcentem.

Idąc wzdłuż ściany Białego Zamku na jego tyły, dociera się do placu, przy którym stoi biała wieża, na oko dużo starsza od pałacu, robiąca wrażenie byłej instalacji więziennej. Zresztą być może mieszkała w niej ongiś czeska Roszpunka, o której ratunek starał się miejscowy kniaź z nadal w Czechach popularną fryzurą typu z przodu krótkie z tyłu długie. Kto wie.

Za wieżą z kolei rozciąga się park krajobrazowy o powierzchni 60 hektarów, poprzecinany kilkoma szlakami. Nie weszliśmy weń zbyt głęboko, ale przynajmniej jego przylegająca do zabudowań kompleksu zamkowego część jest dość urokliwa, umojona licznymi kwiatami, a jako że cały kompleks jest położony na wzgórzu, to spomiędzy drzew można podziwiać widoki na inne wzniesienia, polany z porozrzucanymi balami słomy, czy też wreszcie na krętą rzekę Morawicę, po której podczas naszej wizyty leniwie sunęły łódki.

Powoli zaczął nam doskwierać głód, więc hyc do auta i parę kilometrów dalej byliśmy już w browarze restauracyjnym Panský Mlýn. Nazwa nie jest przypadkowa, jest to bowiem położony nad brzegiem Morawicy, w miejscu w którym "miasto przechodzi w wieś, a wieś przechodzi w pola" (cytat ze strony www browaru) były młyn, posiadający własny staw, z którego mętnych jak obietnice przedwyborcze polityków wód można sobie wyłowić pstrąga, który wcześniej pił ten kisiel. Mniam.

W Czechach dużo bardziej popularne niż w Polsce wydaje się być kolarstwo, toteż oprócz tego, że parking był dokumentnie zapchany, to na polanie przy restauracji kłębiła się duża ilość rowerów i ich użytkowników, częściowo uczestników trwającego akurat rajdu rowerowego. Jako że pogoda była sprzyjająca, większość ludzi znajdowała się poza samym budynkiem, który oprócz restauracji mieści w swoich podwojach również salę na kręgle. No i instalacje browarnicze – skoro w środku było pustawo, a przyjemnie, to spoczęliśmy obok kotłów warzelni. Wnętrze Mlyna jest zresztą bardzo atrakcyjnie urządzone – przestronne pomieszczenie, otynkowane na biało ściany, masywny drewniany strop wspierany grubo ciosanymi belkami, wszystko bez zbędnej cepeliady cieszy wiejską atmosferą bez kiczu. No i jeszcze obsługa robi co może, żeby się człowiek czuł przyjemnie. To i nawet można machnąć ręką na jak na czeskie warunki nieco wygórowane ceny.

Nie wiem jak z jedzeniem, bo w tej kwestii postanowiłem się wstrzymać do momentu nawiedzenia Opawy właściwej. Po nieśmiertelnym "Ziemniaki możesz zostawić, ale zjedz przynajmniej mięso", mogłem więc tylko skonsumować zimnioki po córce. Mięso ponoć było zbyt słone. Jak już dziecko na takie coś narzeka, to musi być coś na rzeczy. No i oczywiście skosztowałem płynnego chleba, a jako że na stanie były wszystkie trzy warzone tutaj piwa, to i mogłem sobie wyrobić zdanie o browarze jako takim. Brtník 10° to raczej typowa czeska desitka, z tym że z rachityczną goryczką i kompletnie bez wad, nawet tej oczekiwanej niejako z automatu, czyli dwuacetylu. W rezultacie piwo było wyraźnie chlebowe, nieco wodniste i jak najbardziej pijalne. Niezłe (6/10). W Grizzly 12° można było już wyczuć trochę masełka i niuch chmielu żateckiego, chlebowość była w nim na takim samym poziomie, ponownie też goryczka była bardzo mało intensywna, a piwo jako takie nieco wodniste, ale w zasadzie nie było grubszych spraw, do których mógłbym się przyczepić. Też niezłe (6/10). Trzecim i ostatnim piwem był Kodiak 15°. Ponownie chlebowym, choć ze względu na ciemniejszy zasyp i nuty suszonych owoców był to chleb rodzynkowy, a przy tym opiekany, okraszony karmelem. Większa moc była w tym wypadku odczuwalna, jak i większa słodycz resztkowa. Coś a la imperialne marcowe. Też niezłe (6/10).

Pod względem piw w Młynie było w porządku, choć bez szału. Dzięki powtarzającej się w wyrobach browaru chlebowości miło się to wszystko piło. Nastawiłem się jednak na bardziej sensowną piwną wyżerkę w centrum Opawy.

Powiedzenie, że Opawa to morawski bądź śląski Bamberg ma uzasadnienie w kontekście historyczno-ludnościowym. Otóż Opawa była ongiś stolicą czeskiej części Śląska, na początku XX wieku w ponad 90% zamieszkaną przez Niemców. Na dzień przed aneksją Sudetenlandu przez państwo kierowane przez akwarelistę-psychopatę miasto popisało się nadgorliwością i ogłosiło separację od Czech, zawiązując własny Stadtkreis, natomiast po wojnie jego niemieccy mieszkańcy zostali przesiedleni w większości właśnie do urokliwego frankońskiego Bambergu.

Po tej akcji Opawa została zasiedlona przez Czechów, ale chyba nie tylko. Niespełna 60-tysięczne miasto prezentuje się jako na wskroś przesiąknięte tą typowo czeską, senno-melancholijną atmosferą małych i średnich miejscowości Czech i Moraw, którą można określić mianem śródmiejskiego bezludzia. Praktycznie jedynym widocznym żywiołem ludzkim są w tym miejscu nie Czesi, a przybysze z Półwyspu Indyjskiego, którzy albo przesiadują w grupkach kobieco-dziecięcych, w charakterystycznych strojach na starym mieście albo przechadzają się po jego obrzeżach ubrane na modłę europejską, czyli na przykład w krótką kieckę zupełnie niedopasowaną do tuszy. Taka dziołcha pcha wytedy swój wózek z dzieckiem pod knajpę, z której po paru chwilach wytacza się wyraźnie upity, śniady, domniemany konkubent, żeby po pijaku trochę pobredzić do swojego potomka i wrócić po chwili do czekających w barze kompanów. Atmosfera nieco przyciężkawa, której lubię zażyć raz na jakiś czas dla rozrywki, która Ani jednak absolutnie nie odpowiada.

Godny wzmianki jest opawski rynek, na którym vis a vis ładnego, wysokiego ratusza mieści się 'divadlo', czyli miejski teatr. Pomiędzy nimi znajduje się całkiem obszerny plac z modernistyczną fontanną, flankowany z jednej strony przez urokliwe kamienice, a z drugiej przez arcyszpetny, komuszy, prostokątny pawilon; rodzaj plomby, które w Europie wschodniej za poprzedniej komuny wstawiano usilnie w zabytkowe centra miast, chyba po to, żeby ludziom skutecznie obrzydzić otoczenie. Pawilon przesłania widok na imponujących rozmiarów kościół katolicki z czerwonej cegły, który niestety kubaturą z pewnością znacznie przewyższa aktualne zapotrzebowanie na posługę duchową w tym mieście. Przynajmniej to artykułowane.

Odczuwalny brak bardziej rozbudowanej strefy zamkniętej dla ruchu na terenie starego miasta jest rekompensowany plantami, rozciągającymi się wzdłuż jego południowych oraz wschodnich obrzeży. I to one są na dobrą sprawę chyba najfajniejszą częścią Opawy. Pełne aromatyzującego powietrze kwiecia i krzaków oraz porośniętych bluszczem murów, zza których wystaje tu ratusz, tam odrestaurowana fasada kamienicy, tam znów iglica kościelna. Osobliwie wypadł plac zabaw, nad którym czuwa na wzniesieniu ugrupowanie żeliwnych gołębi, o wymiarach ca. 1,5x2,5m. Same pomniki (?) byłyby już wystarczająco osobliwe, na dodatek jednak miały ruchome głowy, które w zaprogramowanych interwałach obracały się z boku na bok, wydając przy tym złowieszczy chrzęst prasy do metalu i świecąc ślepiami. Nie wiem, kto wpadł na taki pomysł, ale skoro dzieci się tych urządzeń bały, to może jest to element kampanii antynarkotykowej prowadzonej przez władze miejskie? Myślę bowiem, że jeśli ktoś na tripie w nocy napatoczy się na takiego gołębiego robota, to będzie ten trip na tyle zły, że może go na przyszłość skutecznie zniechęcić do spożywania specyfików wpływających na stan świadomości. W zestawieniu z tymi gołębiami nawet członek Falun Gongu, medytujący nieopodal w powykręcanej pozie na pniu powalonego drzewa wyglądał całkiem zwyczajnie.

W takiej oto mieścinie znajduje się od ponad trzech lat browar restauracyjny. Nova Sladovna mieści się na obrzeżach starego miasta, w elegancko wyremontowanym budynku, stanowiącym obecnie galerię handlową Breda & Weinstein. Co ciekawe, jest to historyczny budynek opawskiego browaru, który powstał w latach 1824-26. Kilka lat temu został wyremontowany i zaadaptowany na centrum handlowe, a jego część została podnajęta obecnemu opawskiemu browarowi, dużo mniejszemu od poprzednika. Browar znajdujący się w galerii, znajdującej się w dawnym browarze. Zupełnie jak w Decinie. Wskutek tego można obecnie podziwiać ładną, otynkowaną na biało i poprzetykaną czerwoną cegłówką fasadę, z przerwą na plombę w postaci szklanego frontu galerii handlowej. Osobliwie. Zaraz obok wspomnianego frontu mieści się Nova Sladovna. Z zewnątrz wygląda bardzo atrakcyjnie, ze względu na wspomnianą fasadę oraz obszerny, wyłożony drewnem ogródek piwny (dodatkowy plus za plac zabaw dla dzieci). Wprawdzie widok z ogródka wychodzi na szpaler betonowych, blokowiskowych garaży, no ale ciężko jest w Czechach znaleźć miejsce bez swoistej szczypty obskurantyzmu, a poza tym ogródek jako taki jest całkiem umiejętnie zaaranżowany, tak że można zawiesić oko na powtykanej w różne miejsca zieleni.

Wnętrze lokalu jest całkiem przestronne i schludne, ale i nowoczesne. Typowa miejska restauracja, w której piwo wydaje się być jedynie dodatkiem, a nie stanowić istotę lokalu. Tym bardziej, że w miejscu, w którym wcześniej stała warzelnia, obecnie znajduje się jeden wysoki stół i dwa barowe hokery. Można ją podziwiać na wszystkich oficjalnych materiałach browaru na internecie, ale nie na miejscu, choć nie udało mi się dowiedzieć przyczyn jej demontażu. Zastanawiający widok.

Do obsługi oraz jedzenia nie ma się jak przyczepić. Pierwsza była miła i uczynna, natomiast żarło naprawdę dobre. Nieśmiertelny gulasz z knedlami był na odpowiednim poziomie, a jeszcze ciekawszy był krem z cebuli, słodkawy, na winie.

Co innego piwa. Standard lokalu, czyli Opavsky Korbel 11, okazał się być typowym piwem stołowym. Trochę słodowo-chlebowym, marginalnie drożdżowym, z nikłą goryczką. Ktoś tu chmielu pożałował, bo w aromacie też go było tyle, co kot napłakał. Wodniste piwo, mniej przyjemne niż w Młynie (5/10). Piwem na podobną modłę był wodnisty Opavski Cert 13 – karmel, kandyzowany cukier, trochę kawy zbożowej, a na dokładkę nikłe, wytrawne nutki palone i trochę chleba razowego. Kompozycja niczego sobie, ale o nikłym natężeniu, zabrakło więc siły przebicia (5/10). Zamawiając Wiener Riesenrad 13 wbrew nazwie liczyłem bardziej na polotmave niż wiedeńskie, ale dostałem wiedeńskie, w odsłonie poprawnej i do bólu nudnej. W zasadzie poza subtelną słodowością niczego tutaj nie czuć, co piwo częściowo nadrabia mocniejszą niż w ich pilsie (co nie jest wyczynem) goryczką. Poza tym jest wodniste, jak najbardziej pijalne i jak najbardziej niewarte większej uwagi (5/10). Ostatnią nadzieję pokładałem w Mohawk IPA 14. Piwo łączyło w sobie żywiczno-leśne motywy z wyraźnie cytrusowymi nutami. To że były wyraźnie cytrusowe nie oznacza jednak, że były intensywne – jest to kolejne piwo z tego browaru, które cierpi na niedomiar zdecydowania, jest nieco wodniste, nawet goryczka wypadła niemrawo jak na styl. Poza tym mankamentem jednak nic nie przeszkadza, przy czym trzeba podkreślić, że słodowość jest w nim mocno wycofana – jest to niemalże czysto chmielowe piwo. Wodniście-chmielowe, ale za to całkiem rześkie. Niezłe (6/10).

Piwom z Nowej Sladovni brakuje więc wyrazistości. Jeśli kogoś do Opawy zawieje, to jak najbardziej polecam Nova Sladovne na obiad, ale i nie straci niczego, jeśli browar ominie.

Po drodze na parking wpadliśmu jeszcze do Street Baru (tutaj plusem jest ogródek), gdzie wychyliłem szklanicę Maestro, azotowej desitki od Litovela. I tak jak szeregowego Litovela szkaluję, tak Maestro to taka nowa, ciut jaśniejsza odsłona czeskiego Velveta. Czyli piwo słodowe, delikatnie chlebowe, oszczędnie chmielone, z azotem, który tworzy jego pijalność (6/10). Było to ostatnie piwo w mieście, w którym poza innymi osobliwościami uwagę zwracały spore ilości palm oraz agaw w wielkich donicach w centrum. No ale w sumie, to żeby dostać się na miejsce musieliśmy przekroczyć niewielkie pasmo górskie. Więc to jest chyba jednak już trochę ta słynna Europa południowa.

Piwnie szału nie było, ale dla osób z regionu wypad do Grodźca nad Morawicą oraz Opawy to całkiem fajny plan na ładny, weekendowy dzień, a gdzieś się trzeba po drodze stołować, czyż nie? W takim wypadku obydwa browary opisane w tej relacji zdają egzamin.

Śląsk Opawski 7253947244320707111

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)