Loading...

Annopole i craftowe swawole

Kuszono mnie, kuszono, aż w końcu skuszono. W zeszły piątek nad ranem wpakowałem do auta parasol, kilka żonobijek oraz innych przydatnych utensyliów i udałem się razem z Anią w stronę Annopola, na - jak mnie przekonywano - najlepszy festiwal craftowy w Polsce.

Czy Craft Beer Camp zasługuje na takie miano? Pod względem atmosfery jak najbardziej, i to nawet bardziej z punktu widzenia wystawców niż szeregowych wizytujących. Ci pierwsi bowiem w Annopolu mogą się po roku pracy w końcu w pełni wyluzować za swoimi stanowiskami. A że rozprężenie czasami jest tak kompletne, że część obsługi stoiska Brokreacji mogła dostać tym razem nominację do nagrody Darwina, to już inna inszość. W ogóle, nie wiem czy wiecie, ale Brokreacja to nie jest wcale polski klub. Takie rzeczy.

Jako rzekłem - atmosfera luzu, klimat biwaku udzielił się chyba wszystkim, i tak jak na pozostałych festiwalach piwnych wystawcy wydają się być przynajmniej czasami nieco spięci, tak tutaj takiego zjawiska nie dało się zaobserwować. Biwakowej atmosferze sprzyjał fakt, że w istocie był to biwak - pole namiotowe (mniejsze niż się spodziewałem), przylegające do zakładu przetwórstwa cebuli i mającego rozpocząć działalność jeszcze tego lata browaru Gzub, położone jest pośrodku płaskich jak deska pustkowi Wielkopolski, inaczej mówiąc pośrodku wielkiego nic, a więc na takim wygwizdowie, że psy tutaj przyrodzeniem wodę piją. I bardzo dobrze, wszak ponoć nawet genetyka dowodzi, że wiejskie otoczenie jest wpisane w ludzką naturę. Kłopot powstaje jedynie wtedy, kiedy człowiek preferuje zacisze hotelowe od głośnego do samego rana pola namiotowego. Wtedy musi dzwonić w nocy do hotelu, prosząc o załatwienie jakiegoś transportu, bo w pobliskiej Środzie Wielkopolskiej nie ma korporacji taksówkarskich, o Uberze nikt nie słyszał, Itaxi nie ma w tym rejonie żadnego kontaktu, a jedyny taksiarz wyhaczony na guglu konsekwentnie nie odbiera telefonu. No i jeszcze za taki nocny odwóz trzeba słono zabulić, ale za to nie ma się sąsiadów, grających i śpiewających Dżem do 7 nad ranem. Co jest jednak warte pewnych pieniędzy.

Do Annopola ze Środy można się było zresztą dostać Średzką Koleją Wąskotorową. Ciekawe doświadczenie, ale na jeden raz. Faktycznie wąskotorowa, uzyskująca według moich obliczeń maksymalną prędkość 20 km/h, czyli prędkość rowerową. Kolej spalinowa, gdzie pierwszy wagon idealnie zasysa spaliny przez okna, gazując ludzi już zanim dotrą do... eee, dobra, zostawmy to może. W każdym razie taką chybocącą się, śmierdzącą kolejką można było jechać ślimaczym tempem pośród pól uprawnych z cebulą i mokradeł, na których spomiędzy trzciny wyrastały zeschnięte drzewa z konarami powykręcanymi w agonii, pod szarym niebem, czyli w nieco depresyjnym klimacie, do Annopola, gdzie z kolei (a po kolei) uśmiech się pojawiał człowiekowi na twarzy niemal od razu.

Był bowiem luz. Atmosfera rozluźnienia oznacza słoneczko (no dobra, w ten weekend akurat trochę mało go było), leżaki, elegancką trawę (trawnik oczywiście, bez skojarzeń mi tu), pełno znajomych twarzy, wszędzie uśmiechniętych i podchmielonych ludzi, jak bardzo hippisowsko by to nie brzmiało. O wspomniane podchmielenie zadbało 14 browarów, których stoiska były rozstawione wraz z dużą ilością ław i palet robiących za stoły pod sporych rozmiarów namiotem, co było trafną decyzją, biorąc pod uwagę zimny wiatr, jaki się rozhulał w okolicy w piątkowy wieczór. Poziom piw był zaskakująco wysoki, nie piłem prawie niczego słabego, ale do tego jeszcze wrócę. Wprawdzie odbyło się bez spektakularnych premier, bo na tym festiwalu nie o to chodzi, ale za to ilości degustacyjne były skrojone na taką możliwość, jako że wszyscy wystawcy lali po 150ml oraz 300ml. Człowiek życzyłby sobie takiej sytuacji na głównych festiwalach craftowych w kraju, a zastaje ją dopiero w namiocie obok zakładu przetwórstwa cebuli. Takie rzeczy.

Jak ktoś preferował bezalkoholowe (a jako że część rodzin przyjechała z dziećmi, to przynajmniej jeden rodzic był zmuszony do preferowania), to w sklepiku Centrali Piwnej mógł sobie zakupić wodę Nachmieloną oraz 1 na 100, co i ja nieraz uczyniłem, w celu doraźnego rozrzedzenia płynnego szczęścia we krwioobiegu, żebym z jego nadmiaru przypadkiem nie zwariował. Gorzej było z szamą. Chyży Wół to Chyży Wół, ale nie ma możliwości przerobowych żeby obsłużyć nawet taki względnie kameralny festiwal, co oznaczało koniec zapasów już w sobotę przedpołudniem. Alternatywą była Kuchnia Polowa Poznań, która jednak poza porządną grochówą i niezłym bigosem pierwszego dnia, podawała rozwodniony gulasz, bezsmakowy żurek, a nawet zdołała skopać tak trudne do skopania śniadanie jak jajecznicę. Poza grochówą i bigosem opieram się na relacjach innych osób, przy czym skoro mnie proszono w sobotę o przywóz ze Środy kabanosów, a wieczorem kilkunastoosobową grupą zamówiliśmy ze Środy całą furę pizz, podczas gdy przy stoisku Kuchni Polowej nie było przez większość trwania festiwalu żadnych kolejek, to znaczy, że trzeba by w tym temacie coś na przyszłość zmienić. Aha, pizza była bardzo średnia, no ale "dobra świnia wszystko zje".

Popracować trzeba również nad kwestią instalacji sanitarnych, bo przepustowość tych paru toi toiów oraz zakładowych sanitariatów była nie najgorsza (biorąc pod uwagą ustawienie dodatkowych, czterokomorowych pisuarów), ale ich stan był pod koniec imprezy fatalny. Jako chłop nie mam z tym zbytnich problemów, ale kobietom współczułem.

Kwestią gustu była oprawa muzyczna. Grająca w sobotę punkowa Padlina Szarika najfajniejszą to miała swoją nazwę, ale muzycznie nie przeszkadzała. Natomiast przygrywająca w piątek zbyt długo, stanowczo zbyt długo Niesamowita Sprawa swoją mieszaniną country i reggae powodowała podwijanie się paznokci u stóp. Do pełnego szczęścia brakowało jeszcze gospel. Pewnie dlatego się w piątek tak mocno zadegustowałem.

W okolicznościach podegustacyjnych nagraliśmy razem z Jerrym i Łukaszem w sobotę następny odcinek Na Dnie Fermentora, tym razem w wersji wideo. Mieliśmy widownię, która odśpiewała Katiuszę, strzelała w nas nerf gunem i przeszkadzała jak mogła, więc wyszło tym bardziej ciekawie. Tematem były alternatywne nagrody craftowe (w większości zgryźliwe), które przyznaliśmy osobom związanym z polskim craftem. Oglądnąć sobie możecie nasze oraz publiki popisy pod tym adresem.

Co do wychylonych piw, to jako rzekłem, mało miałkich rzeczy wylądowało w moim gustownym szkiełku festiwalowym. Pozytywnie zaskoczył Birbant, i to chmielem Sorachi Ace, bowiem w Sensei White IPA wspomniany chmiel zagrał jednak bardziej kokosowo niż koprowo, dając wespół z owocowymi nutami efekt pokrewny pina coladzie, z perfumowym sznytem witbiera (7/10). Potrzebowałem dwóch podejść do Pieprzonego Grodzisza od Golemów, za pierwszym razem nie potrafiłem sobie o nim wyrobić opinii. No i w końcu miałem silne skojarzenie z takim kupowanym co jakiś czas na eko bazarku lekko podwędzanym twarożkiem z pieprzową posypką, w której dominuje pieprz różowy. I jest to skojarzenie bardzo przyjemne. Pikantność lekko zaznaczona, w smaku pieprzne nuty fajnie przeplatają się z wędzonymi (7/10). Naftali klasa, więc bez zmian.

The Cop od Brokreacji był bardzo rześki, średnio gorzki, lekko pikantny w finiszu, cytrusowy, lekko żywiczny, z melonowa nutką. Bez zastrzeżeń (7/10). Bardzo ciekawie prezentował się przedpremierowy brokreacyjny torfowy RIS, w którym wyraźnie było czuć drewno, fantastycznie owocowy The Nurse oraz Weźże Piwo z ananasem, do którego jednak już nie robiłem notatek. Tak samo zresztą jak do udanego, słodko-cierpkiego Bloody Belfegora z SzałuPiw. Bardzo pozytywnie zaskoczył Browar Spółdzielczy, i to pilsem, którego jednak zostawię sobie na inny wpis. Harpagan unaocznił, jakim problemem bywa w polskich warunkach rozlew piw. Otóż piłem Klątwę Pramakaka na tydzień przed CBC z butelki. Była mocno landrynkowa oraz trochę kartonowa, najwyżej średnie piwo, ale zakładałem, że to Czarnków nawalił. Z kolei lana z beczki nie miała wymienionych wad, była fantastycznie owocowa, a jako że dominujące mango było podszyte nutkami, które można określić mianem jogurtowych, to faktycznie udało się uzyskać efekt mango lassi. Z miejsca stało się też ulubionym piwem Ani na festiwalu (7,5/10). Klątwa Masztalerza była śladowo kwaskowa, za to bretty o charakterze lekko cytrusowym bardzo dobrze uzupełniały się z białym gronem oraz śladami żółtych owoców. Fajny funk, z kolei stadninowych skojarzeń raczej nie miałem (7/10). Z kolei Imbryczek Destrukcji prezentował się dużo mniej taninowo niż w okolicach premiery, co mnie trochę rozczarowało. Niemniej jednak, tego kontraktowca warto mieć na oku.

Pracownia Piwa zaskoczyła dwuprocentowym piwem z dużą dawką laktozy, przypominającym trochę Karmi, tyle że w dużo lepszej odsłonie. Amerykanska Desitka z kolei była dokładnie taka, jakiej się spodziewałem. Mocno cytrusowa, wręcz grejpfrutowa, lekka, umiarkowanie gorzka, mocno pijalna (7/10). Z zagranicy przyjechał czeski Raven, który rozczarował Bohemian Pilsnerem, bardziej zbożowym niż chlebowym, lekko chmielowym, po ogrzaniu marchewkowym. Ciekawe, że RB mówi, że piwo powstało we współpracy z niemieckim Weissenohe. Tłumaczyłoby to zbożowość tego piwa, ale tym bardziej zastanawia jego jakość, bo Weissenohe robi świetne lagery (4,5/10). Z kolei pozytywnie Raven zaskoczył Illegal Coffee Stoutem, wprawdzie wyraźnie kwaskowym - takie uroki braku laktozy w coffee stoucie - ale za to z pięknym aromatem świeżo zmielonej kawy, wytrawnym, lekkim, sesyjnym (7/10). Wespół z gospodarzem, czyli Gzubem, uwarzono jeszcze piwo festiwalowe, czyli Watermelon Wheat. Piwo, w którym szczególnie w smaku czuć sporo mdłego bądź co bądź arbuza, zaś kontra wyszła moim zdaniem zbyt ostra, pikantna, przez co piwo jest rozklekotane. Ani z kolei bardzo smakował (5/10). Ostatnim eksponentem zagranicy był monachijski Tilmans, którego właściciel mówił mi, że chciałby wybudować browar w centrum Monachium, ale jest to niemożliwe ze względu na ceny nieruchomości, więc póki co warzy kontraktowo. Był pierwszy raz w Polsce i myślał, że jest gdzieś na południu kraju, tak na marginesie. Średnio mi podszedł Die Dunkle, fest karmelowy ciemniak okraszony ziemistymi nutkami, a przy tym wodnisty (4,5/10). Zaskakująco dobry był z kolei Das Helle, przyjemnie słodowy, świeży, półpełny, chlebowy, z delikatną miodową słodyczą (6,5/10).

Skosztowałem oczywiście również pełno innych piw, jak chociażby dwudziestoletniego Żywca Full Light, którego ekstremalne utlenienie przerobiło w zasadzie na piwo miodowe. Do większości piw nie robiłem jednak notatek, bo atmosfera temu wybitnie nie sprzyjała. Co jest jak najbardziej komplementem dla festiwalu.

Co jest więc największą zaletą tego festiwalu? Możliwość większego zintegrowania się polskiego craftu, począwszy od producentów, na zwykłych pijaczach kończąc. Osoby, które biorą siebie zbyt poważnie i napinają się były na CBC nieobecne, zresztą chyba nie do końca by się tam czuły na miejscu. I niech tak już pozostanie.

PS: Brokreacja to nie jest polski klub!

piwny festiwal 4828664625656656180

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)