Loading...

Chmiel i barłóg w Berlinie

Tak się składa, że mimo bogatej historii podróżowania przez Niemcy wzdłuż osi wschód-zachód, obejmującej kilkadziesiąt przejazdów tam i z powrotem, w Berlinie nie byłem ani razu, choć zwykle koło niego przejeżdżałem. To znaczy owszem, nocowałem w Berlinie kilkakrotnie, ale to było za lat dziecięcych i penetracja miasta ograniczała się do podjazdu pod blokowisko z noclegownią po zmierzchu i wyjazdu przed świtem. Dopiero nie tak dawno temu nadarzyła się okazja noclegu w stolicy Niemiec połączonego ze zwiedzaniem. Zastanawiałem się przez jakiś czas, dokąd się udać. Tym razem podstawowym kryterium nie były walory turystyczne, ale piwne. Z pewnością centrum jest pod względem krajobrazowym ciekawe, ale i tak pod Bramę Brandenburską mogłaby mnie prędzej niż na piwo na obrzeżach miasta zagonić ewentualnie co najwyżej kolejna sesja zdjęciowa Micaeli Schäfer w negliżu. Z jakichś bowiem powodów Berlin jako miasto mnie specjalnie nie interesuje.

Lektura mapy na RateBeer zawęziła wybór do dwóch możliwości – zachodniej dzielnicy Wedding oraz wschodniej Friedrichshain. Zdecydowałem się na ten ostatni, Wedding zostawiając sobie na inny raz. Był to błąd, choć z drugiej strony wbrew moim intencjom odzwierciedlił moje tendencje do poprzedzania konsumpcji mięsa na talerzu zjedzeniem ziemniaków i innych przeszkadzajek.

Do miasta wjechałem od strony południowej, kierując się na wschód. Pierwsze wrażenie zdecydowanie nie było korzystne. Kierowcy są tutaj bardziej chamscy niż w reszcie kraju, na poziomie niemalże warszawskim. Jadę przez szpetne, szare dzielnice pełne budynków przemysłowych i brzydkich kamienic. Wjeżdżam w tunel po to tylko, żeby po wynurzeniu się na powierzchnię zostać skonfrontowanym ponownie z szarym, industrialnym otoczeniem. W zaułkach walają się śmieci, a mury są doszczętnie obazgrane przez miejscową hołotę graficiarską, która nie oszczędziła nawet szkoły podstawowej. Krajobraz jest przygnębiający, jedynie ciągi jednakowo wyglądających kamienic przy alei Köpenicka (samej w sobie przytłaczającej swoją szerokością w stylu traktów w miastach posowieckich), może jeszcze park Treptower i ceglane fasady starych budynków, wyglądające tu i ówdzie spośród morza szarzyzny, mimo że mnie estetycznie nie ujmują, to przynajmniej mają strzępy czegoś, co można by nazwać duszą. Południowo-wschodnia część miasta jest więc brzydka i przygnębiająca. Warto też nadmienić o gigantycznej w porównaniu z Polską prezencji policji na ulicach. Wszędzie pełno radiowozów i patroli, co paradoksalnie sprawia, że człowiek się czuje mniej bezpiecznie.

Hotel niestety nie okazał się azylem od szarej rzeczywistości. W recepcji kamienicy zaadaptowanej na potrzeby noclegowni w kącie leżał sobie oderwany, antyczny kandelabr, za ladą z kolei wśród różnorodnego bajzlu można było zauważyć pusty karton po Jantaroje Igriskoje. Starsza, otyła Rosjanka ze znudzoną miną skasowała mnie jak za złoto, po czym wolno mi było się udać do szarego, zimnego pokoju z umywalką, w której jakiemuś mojemu poprzednikowi udało się wybić dziurę. Tak to jest jak się wybiera po taniości. Taniej były już tylko łóżka w hostelach w pokojach wieloosobowych, ale jednak 60 ojro za taki standard to jest lekka przesada. Nic to, hotel nadawał się tylko do tego, żeby paść w nim na łoże w stanie wskazującym, kiedy człowieka detale i tak już zbytnio nie obchodzą. Ergo – trzeba było iść na miasto.

Na szczęście do Friedrichshainu miałem niecały kilometr na nogach. Po drodze minąłem stoisko SPD (soc-dem), całe w gustownej czerwieni, przy którym funkcjonariusze partyjni rozdawali przechodzącym obok kobietom goździki z okazji dnia kobiet. Pomyślałem sobie we smutku, że strasznie reakcyjne podejście do tematyki płci mają niemieccy towarzysze, którzy powinni podchodzić z tym goździkiem do każdego napotkanego człowieka i pytać się o autoidentyfikację płciową, a potem dopiero wręczać kwiatek. Zastanawiałem się, czy nie warto podejść do stoiska, i obsztorcować niemieckich socjaldemokratów za stosunek do płci rodem ze Średniowiecza, wszak popełniają gender-assuming. Najlepsze jest to, że klimat ideologiczny w Niemczech zapewne spowodowałby, że zostałbym wzięty na poważnie. No ale ja nie po głupoty do Berlina przyjechałem, tylko żeby zwiedzić piwny Friedrichshain.

Zaraz na jego obrzeżach mieści się Straßenbräu, pierwszy z browarów, które postanowiłem nawiedzić. Trafiłem akurat na otwarcie, kiedy jeszcze połowa krzeseł znajdowała się na stołach. Wizualnie naprawdę fajne miejsce. Nowoczesne połączenie cegieł, drewna, pisma ręcznego na kredowych tablicach, będących częścią wystroju petainerów i kegów oraz odpowiedniego oświetlenia sprawia, że chce się tu spędzić trochę więcej czasu. Tym bardziej że i obsługa jest całkiem miła, a barmanka nawet ładna jak na Niemkę, co się przekłada na to, że w Europie wschodniej szkoda by było fatygować szyję, żeby się za nią obrócić. Ambiente dopełnia wszechobecny zapach suchego słodu, a z głośników sączy się nieinwazyjna muzyka radiowa. Minusem są ceny (4-5 ojro za 0,3l piwa), ale za to mają deski 4x100ml za 8 ojro, gdzie do zagrychy dostaje się gratis paluszki. Profesjonalne podejście do degustacji, co cieszy, bo własnych piw na kranach mają aż dziesięć. Widać zresztą, że im zależy – jako że byłem pierwszy w lokalu, miałem okazję być świadkiem rozmowy bodajże właściciela z piwowarem, dotyczącej możliwości polepszenia ich piwa. A że browar ma na swoim koncie już 70 różnych wywarów, to nastawiłem się na smakową profeskę.

I to był błąd.

Stralauer Blond (alk. 4,9%) jest słodowy, słodkawy, subtelnie owocowy (jasne owoce sadowe), a przy tym niedogazowany, z lekką goryczką. Poprawne piwo, ale brakuje mu rześkości, jest nudne i muli (4/10). Sonnenallee (alk. 5,4%) pachnie jak woda kolońska zmieszana z ziołami, lekkim cytrusem i subtelnym rozpuszczalnikiem. Aż ma człowiek nadzieję, że z samej próbki 100ml na następny dzień kaca nie będzie. Nieudana APA (3,5/10). Beerengarten jest warzony z dodatkiem owoców leśnych, jednak aromat to mdłe truskawki z posmakiem nieświeżego jabłka. Brakuje kwasku, brakuje goryczki, brakuje słodyczy. Wodniste, bezkierunkowe, do zapomnienia (4/10). Do Ampelrot (alk. 5,4%) dodano trochę za dużo ciemnego ziarna i za dużo płatków białej dębiny, plus spartolono fermentację. Zboże, lekko spalona kawa, czerwone jabłko, czerwona galaretka i pełno rozpuszczalnika, który wraz z taninami czyni finisz nieznośnie cierpkim. Oddałem po paru małych łykach. Byli zdziwieni, że nie smakowało (1,5/10). No to może sweet stout? Nachtschicht (alk. 5,5%) to w zasadzie lekko słodka, lekko gorzka czekolada w płynie. Byłoby git, gdyby nie ponownie alkoholowo-rozpuszczalnikowe posmaki (4,5/10).

No to może wędzona IPA da radę? Hopfenpfeife (alk. 7,1%) ładnie pachnie dymem bukowym, jak grodziskie na sterydach wzbogacone o owocowe nachmielenie, a więc taki chmielowy oscypek. Ale… goryczka jest totalnie łodygowa. Psuje wszystko (4/10). Jestem coraz bardziej zrezygnowany. Travailleur (alk. 7,5%) to połączenie fenoli i wody po ogórkach. Czyżby… tak, Sraczi Ace. Koper, koper, koper. Trochę estrów pod spodem. Dowalili tego kopru, znaczy się Sorachi tyle, że chyba w całych Niemczech zabrakło. Aha, ponownie pojawia się dyskretny rozpuszczalnik. Bez Sorachi w takiej formie oraz rozpuszczalnika byłoby prawdopodobnie mdłe, ale może przynajmniej trochę bardziej znośne (3/10). Bidda (alk. 4,6%) – niby bitter, jednak bida. Czysta esencja kukurydzy. Totalna. Niby angielskie słody, tak mają napisane, ale czuję się jakbym otwarł puszkę Daytony. I dodał trochę soku z marchwi, po czym rozpuścił wszystko w hojnej dawce wody. Straszne (2/10).

Ostatni strzał, NB30 IPA (alk. 7,1%). Wziąłem 0,3l, bo styl wydawał się być w miarę bezpieczny. Kolejny z serii błędów. Pachnie i smakuje amerykańskimi chmielami, mocno owocowo. Problem polega na tym, że jest to chmielowość tego typu, jakby piwowar sobie przed dodaniem go do piwa wcierał pellet pod pachy po przebiegnięciu co najmniej półmaratonu. Skarpeta jest tak ewidentna, że piwo wali jak męska szatnia po zajęciach WF-u studentów wydziału prawniczego. Ze świeżym chmielem byłoby to zapewne najlepsze piwo tego browaru. A tak to lipa i dwie pary przepoconych skarpet (3,5/10).

Zdegustowany wstałem od stolika. Tak fajnie zrobiona knajpa, taki potencjał, a piwa to dramat w 9 aktach (czyli postmodernistyczny; dziesiąte, czyli gose sobie póki co odpuściłem). Co ciekawe, kiedy wychodziłem, to w lokalu roiło się od klientów. Klientów w głównej mierze normikowych, o czym świadczy zmiana opisu stylu Biddy na tablicy za barem z bittera na english pale ale w trakcie mojej wizyty – klienci skarżyli się, że jak to ‘bitter’, skoro mało gorzki. Takim ludziom najwidoczniej często wystarczy wmówić, że kiepskie piwo nie jest kiepskie, bo ma tak smakować, bo craft, bo rewolucja, bo idea, bo lokalne składniki, bo rzemiosło, bo sprzeciw wobec dyktatowi korporacji i tym podobne bzdury. Wszystko łykną jak pelikany, w tym wypadku dosłownie. Chyba że bitter nie będzie gorzki.

Uciekłem ze Straßenbräu do budy z falafelami 50 metrów obok. Stałem się żądny przygody, stąd zamiast ‘kebabu’ czy ‘dönera’ postanowiłem wziąć coś, czego w ogóle nie znam. Wziąłem makali. Kolejny błąd. Dostałem kebaba w bułce, do którego zamiast mięsa napakowano ziemniaków. Serio. Los nie obszedł się ze mną lekko tego wieczora.

Posilony niedobrym jedzeniem, napojony niedobrym piwem wziąłem się w końcu za penetrację Friedrichshainu. Dzielnica bohemy (tak przynajmniej jest reklamowana) przypomniała mi trochę krakowski Kazimierz, najbardziej w mojej opinii przereklamowaną część mojego byłego miasta studenckiego. Czyli przecinające się, wyglądające tak samo ulice z mało charakterystycznymi kamienicami, bez deptaków. Jednakowy krajobraz, gdzie odległość do centrum mierzy się w zagęszczeniu knajp. Tych jest faktycznie sporo. Dzielą się na takie, które wyglądają beznadziejnie, ale są pełne ludzi i bucha z nich na zewnątrz zapach zielska i na te, które wyglądają lepiej, ale są puste i śmierdzi z nich tylko cygarem, zapalonym przez jakiegoś samotnego przegrywa.

Jedną z pierwszego rodzaju knajp jest brewpub Hops & Barley, którego nazwa natchnęła mnie do tytułu tej relacji. Klimat uległ zmianie. Pełno ludzi, wszechogarniający smród fajek, wysłużone drewniane meble, kafle na ścianie nieopodal baru plus jedno długie pomieszczenie z telewizorem wyświetlającym wydarzenia sportowe. Taka w sumie speluna. Coś jak Słowacja dziesięć lat temu, if you know what I mean, tyle że z mikrowarzelnią w rogu i bez ładnych Słowaczek. W zasadzie to kobiety wewnątrz można było policzyć na palcach jednej dłoni, a ludzi było mnogo. Wnętrze rozczarowało, usiadłem więc przy wolnym stoliku w pomieszczeniu z telewizorem i jąłem zamawiać po kolei miejscowe piwa, które przynosiła mi czeska w swojej naturze, nieco opryskliwa obsługa.

Pils dawał trochę piwnicą i zapalczaną siarką, był trochę chmielowy, ale za mało aromatyczny i za mało gorzki, żeby móc mu przypisać wyrazistość. Był jednak niezły, trzeba go po prostu traktować jako piwo stołowe (6/10). W Weizenie rządził goździk uzupełniony ponownie przez nuty piwniczne, a także gumę balonową. Niezłe piwo, ale nie potrafię pojąć sensu warzenia pszenicy, która jest gorsza a zarazem droższa od koncernowego benchmarku stylu, czyli Paulanera (6/10). Nowa fala wypadła gorzej. Dr. Rudi IPA to moc truskawkowych cukierków Alpenliebe oraz truskawkowej Mamby, połączona z cytrusami. Wprawdzie nie dyskwalifikuję z zasady mocno estrowych ajp, ale jeśli piwo w smaku jest pustawe, z łodygową, cierpką goryczką, no to jest to jednak nieco męcząca sprawa (4,5/10). Dalej, Weizen Ale. Stary chmiel, wali skarpetą. Może dlatego i lepiej, że intensywnością nie grzeszy. Trochę fajnej piwniczności okraszonej słodowymi nutkami daje radę. Z kolei ponownie łodygowa goryczka w sporej mierze niweczy przyjemność z picia (4/10). Imperial Dark Lager smakuje jak skarmelizowany ciemny cukier zmieszany z nutami owocowymi w dużej ilości. Słodkawe, niezbyt gorzkie, z dobrze ukrytym alkoholem (8,5%). Niezłe (6/10). Na koniec powracamy do klasyki – Dunkles to ciemniak karmelowy, trochę ziemisty i słodkawy, mało intensywny. Do picia przy okazji, czytaj w zasadzie w porządku, ale jednak nudny (5,5/10).

Hops & Barley nie zachwycił, ale i tak wypadł pod względem piwa lepiej od Straßenbräu. Co nawiasem nie jest wielkim wyczynem. Piłem sobie te piwa jedno po drugim, starając się jak najszybciej dokończyć wizytę i udać się do kolejnego miejsca, aż do momentu, w którym przysiadła się do mnie grupa Niemców wraz z bardzo sympatyczną Wenezuelką. Okazało się, że przyjechała ze swojej ojczyzny rok wcześniej i od tego momentu nauczyła się naprawdę dobrze mówić po niemiecku. Na pytanie z której części kraju pochodzi, odparła że z takiego niezbyt dużego miasta. No to którego? Z Caracas. Przecież Caracas to ogromna metropolia! W tym momencie zamyśliła się i odparła, że Caracas w jej wspomnieniach jest małym miastem, bo mieszkała w odizolowanej dzielnicy dla klasy średniej oraz wyższej, która była otoczona slumsami. Rzecz w tym, że mieszkańcy tej części miasta bojąc się o swoje życie zwykle nie wyściubywali nosa poza swoją dzielnicę, chyba że już naprawdę musieli. Skryminalizowana część mieszkańców okolicznych slumsów z kolei cyklicznie robiła wypady rabunkowe do jej części miasta, często mordując przy tym przypadkowych ludzi. Jest szczęśliwa, że udało jej się z rodziną uciec z tego więzienia, bo obecnie z pewnych względów nie byłoby to możliwe, a sytuacja się w ciągu minionego roku jeszcze bardziej pogorszyła.

Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, że rok temu Wenezuela już i tak miała jeden z najwyższych odsetek zabójstw na świecie, będąc obok Salwadoru, Hondurasu i Gwatemali najbardziej niebezpiecznym państwem do życia, poza tymi w których miały miejsca działania wojenne. W każdym razie, zdaniem mojej rozmówczyni poza trzema wyspami u wybrzeży kraju, które żyją trochę własnym torem, Wenezuela jest piekłem na ziemi, w którym ludzie giną z głodu i są mordowani z zupełnie trywialnych powodów albo nawet i bez motywu. Oznacza to, że w ciągu roku poznałem drugą osobę z Wenezueli, która mówiła mi o swojej ojczyźnie de facto dokładnie to samo. Tak działa obecnie komuna pod wodzą byłego kierowcy autobusowego.

Inna ciekawostka – stwierdziła, że w Berlinie jest fajnie, bo bezpiecznie (kwestia perspektywy – jest mniej bezpiecznie niż np. w Polsce, ale nieporównywalnie bardziej niż w Wenezueli), ale że dziwnie się w nim czuje, bo jest to mało niemieckie miasto. Widocznie multikulturalizm w takim wymiarze jak w kosmopolitycznej stolicy Niemiec, czyli w formie misz maszu coraz bardziej wyzbytego nici przewodniej, przez przyjezdnych bywa uważany za mało atrakcyjny – jeśli się tam osiedlą, of korz. Dziewczyna swoją drogą nie pasowała do pozornie otwartego, ale jednak zatomizowanego, skupionego na sobie berlińskiego społeczeństwa. Była serdeczna, rozgadana, no i jej pogardliwe podejście do komunizmu zapewne nie znalazłoby zrozumienia u większości mieszkańców tego miasta. Z kolei kiedy musiała udać się do domu, to jej przesiadujący zaraz obok niemiecki chłopak nawet nie zaoferował, że ją odprowadzi – wszak leciał właśnie mecz. Ktoś może się żachnąć, że wyciąganie ogólnych wniosków z jednostkowego przypadku jest srogim nadużyciem, jednak jako były wieloletni mieszkaniec tego kraju, który z upodobaniem bada psychologię tego narodu, stwierdzam, że ten przypadek wpisywał się w regułę.

Po opuszczeniu przez nią knajpy próbowałem podjąć konwersację z siedzącymi obok Niemcami, ale z ich strony był to smalltalk na tak żenującym poziomie, że szybko dokończyłem piwo i udałem się do następnego miejsca, bo nie było sensu marnować czasu. A następnym miejscem był bar Szimpla. Jak nazwa wskazuje, jest to pub węgierski, właściciele oprócz niego mają hostel oraz multitap w Budapeszcie o tej samej nazwie, a poza tym są organizatorami Berlin Craft Beer Fest. Sporo motywów drewnianych (m.in. podłoga) oraz klimatyczne oświetlenie czynią Szimplę bardzo przytulną knajpą, chyba najbardziej do mnie pod tym względem przemawiającą ze zwiedzonych w Berlinie. Opryskliwa obsługa jednak niweczy pierwsze, pozytywne wrażenie. Usadowiłem cztery litery przy barze i od razu zauważyłem, że odstaję od reszty. Klientela składała się prawie wyłącznie z przybyszów z odległych krain i ich niemieckich nałożnic. Samo to mógłbym zbyć wzruszeniem ramion, gdyby nie to że węgierska obsługa ujmująco uprzejmie owych przybyszów traktowała, w przeciwieństwie do mnie i kilku miejscowych hipsterów. A jestem pewien, że nie śmierdziałem ani nie byłe specjalnie pijany (nie wiem jak hipsterzy). Może ta różnica w podejściu opiera się na odczuwanym strachu względem niektórych osób, kompensowanym brakiem kultury wobec reszty, nie wiem. W każdym razie za sprawą obsługi miło mi się w tym miejscu nie siedziało. Swoją drogą obsługa zasiliła szeroki korowód Węgrów, z którymi w życiu miałem do czynienia, spośród których zaledwie jeden był rzeczywiście sympatyczny. Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie moi rodacy często czują sympatię do tego narodu, poza powodami natury stricte historycznej. Kiedy w końcu zwrócono na mnie uwagę pogardliwym wzrokiem, zamówiłem Cafe Dinko z hamburskiego Von Freude (3 ojro za lane 0,2l) i odmówiono mi otwarcia rachunku tonem korespondującym ze spojrzeniem. Albo płacisz od razu albo wychodzisz. Aha. No to zapłaciłem od razu, wypiłem szybko i wyszedłem. Piwo było ciekawym połączeniem jasnej słodowości i świeżo zmielonej kawy. Wprawdzie nie miało specjalnie ciała, ale za to szybko i całkiem przyjemnie się je piło. Ok (6/10).

Szimpla nie była ok, więc udałem się w następne miejsce, po drodze jeszcze zahaczając o azjatycki imbis, w którym chcieli akurat zamykać i wyglądało tak, jakby cyngle lokalnej chińskiej mafii mieli naradę przy jedynym zajętym stoliku. Bo jak skośnoocy Azjaci tak mocno na siebie podnoszą głos i dają upust swoim emocjom, to chodzi zwykle o coś grubego. Nie zrobiło to na mnie wrażenia, ale jedzenie było bardzo smaczne. Kawałek dalej mieścił się Straßenbräu, gdzie wypadało wejść na chwilkę, wszak jeszcze pozostało mi do spróbowania gose, a czułem się nieźle. Usiadłem przy barze, zamówiłem gose i zacząłem rozmowę z siedzącym obok niemieckim blogerem (nie zapamiętałem nazwy bloga) i jego dziewczyną. Muszę powiedzieć, że w Polsce blogerzy chyba odnoszą w życiu większe sukcesy niż w Niemczech, a w każdym razie mają zdecydowanie ładniejsze dziewczyny. Anyway, Salzstangen Gose (alk. 4,4%) stanowiło odskocznię od ich regularnej, marnej twórczości. Nuty kolendry, lacto wpadające w nuty jogurtowe, delikatny kwasek i odczuwalna słoność. Klasyk klasycznie wykonany. Ich najlepsze piwo i najlepsze piwo tego wieczoru, jedyne, które miałbym chęć powtórzyć (7/10).

Po pożegnaniu się z nowo poznanymi znajomymi, których pewnie już nigdy nie zobaczę, bo nie wiem kim są, udałem się w drogę do ostatniego celu wypadu na miasto, mianowicie Zukunft Ostkreuz. Minęło trochę czasu, zanim znalazłem w końcu wejście do lokalu – gugiel maps podawał niedokładną lokalizację, było ciemno, padało, nie było kogo się spytać na ulicy, a knajpa jest już w przemysłowej części Friedrichshainu, upstrzonej budowami i ciągnącymi się przez dziesiątki metrów blaszanymi ogrodzeniami, więc nie było nawet gdzie wejść i zaindagować o wskazówki do celu.

Miejsce okazało się bardzo osobliwe. Jest to drugie najstarsze w Berlinie kino studyjne, wyświetlające głównie filmy z nurtu moralnej obłudy, w którym obecnie ponoć znajduje się warzelnia mikrobrowaru Tilsiter Lichtspiele, chociaż na miejscu żadnej instalacji warzelnej nie uświadczyłem. Sytuacja może być jednak analogiczna do Zum Bautzner Tor/Neustädter Hausbrauerei Schwingenheuer w Dreznie, gdzie sprzęt również jest schowany przed wzrokiem gości. Powiem wprost – z zewnątrz Zukunft wygląda jak speluna, choć jest przynajmniej kolorowo – jakieś budy, ścieżka, deski, błoto (padało), no ale są kolorowe żarówki rozwieszone na fasadzie. 

Wewnątrz jest to speluna, z głośników leci spelunowata elektronika, a kolory są wyblakłe. Nie ma kolorowych żarówek. Część barowa wygląda w sumie jak hol w starym kinie. Może dlatego, że jest holem w starym kinie. Akurat trafiłem na moment, kiedy w środku przebywało sporo Hiszpanów, poza zwykłym dla tego typu miejsc ludzkim krajobrazem hipsterów, którzy akurat tutaj jednak naprawdę mocno wydawali się stylizować na bezdomnych. Barman nie odstawał zbytnio od otoczenia. Ubrany w koszulę hawajską brodacz, z kolczykiem w nosie, który wyglądał jak wyjęty z nozdrzy kreskówkowego byka – był tak ogromny, że mu na usta zachodził. Gość był ‘sympatyczny‘ typowo po berlińsku – jak zacząłem robić zdjęcia, to chciał mnie wygonić z lokalu, ale jak się przedstawiłem jako bloger piwny, to pozwolił mi „robić tyle g**nianych zdjęć piwnych ile chcesz.“ Dzięki, ciulu.

Wielu zdjęć samego piwa nie zrobiłem, bo z firmowych mieli tylko jedno – chwalonego tu i ówdzie Tilsiter Hell Unfiltriert. Piwo średnio intensywne, słodowo-chmielowe, chlebowo-ziołowe/trawiaste, z czystym profilem, średnio mocną goryczką i nieco większą pełnią od niemieckiej średniej. Było w porządku, ale nie zwaliło mnie z krzesła przy barze pod żadnym względem, ani pożądanym, ani niepożądanym (6/10).

Niemniej jednak, jako że był to ostatni punkt wycieczki, to spędziłem tutaj dłuższą chwilę, co sprawiło, że w drodze do hotelu przemoczyłem sobie buty w deszczu i kałużach, rozładował mi się telefon komórkowy z mapą, zgubiłem się w pociągu, musiałem się pytać kilka razy miejscowych o drogę, a w końcu zrezygnowany wsiadłem do taksówki, która mnie zawiozła do mojej drogiej niczym ruski kawior ruskiej meliny.

Nie był to udany wypad pod względem piwnym, ale przynajmniej jest co wspominać.

Zukunft Ostkreuz 3262390633742507873

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)