Loading...

Nad Mozelą bez wina

Może i Niemcy są narodem piwnym, ale kiedy znalazłem się latem zeszłego roku w miasteczku Pünderich, położonym na jednym z licznych zakoli Mozeli, musiałem skonstatować, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma prawie żadnego browaru. Jakby tego było mało, „getrenków” też w pobliżu nie było. To ostatnie można zrzucić na karb małych gabarytów umoszczonych co kilkanaście kilometrów wzdłuż rzeki po obydwóch brzegach Mozeli miejscowości, clue jest jednak zupełnie inny. Otóż akurat ten region różni się od pozostałych Niemiec – tutaj piwa pije się bardzo mało, jest to bowiem główny rejon winiarski u naszych zachodnich sąsiadów.

Wjazd do Pünderich ukazał nam ciągnące się po zboczu wchodzącym do Mozeli, lekko pofalowane winnice, znikające za zakrętem. Winnic jest tutaj od groma i trochę, więc aż szkoda, że pogoda mimo czerwcowego terminu nie dopisała i z kapryśnie zasuniętego szarzyzną nieba raz po raz leciały ku żyznej ziemi hausty wody.

Co ciekawe, mimo niezbyt sprzyjającej aury miasteczko zrobiło na nas świetne wrażenie. Gąszcz wąskich, brukowanych dróżek, przy których stoją sobie a to murowane, a to fachwerkowe, ale praktycznie co do jednego stare domki, których wiek liczy się w stuleciach, a ściany nierzadko pamiętają Wojnę Trzydziestoletnią – to jest to! Popularne fasadowe łupki, bogate zdobienia drewniane na okienicach oraz gzymsach, drewniane szkielety fachwerkowych domostw, bluszcz na fasadach, pnącza winorośli puszczone w poprzek uliczek, zadbana zieleń umojona kwiatami powsadzana wszędzie tam, gdzie się tylko da, a do tego świergot ptactwa i czyściutkie powietrze – klimat pierwszorzędny, zachęcający do chill outu, szczególnie że zaraz obok leniwie płynie Mozela. Można wręcz powiedzieć, że jest to klimat czasów minionych, gdyby nie odpryski nowoczesności w formie instalacji fotowoltaicznych na dachach niektórych domów, przyczepek do rowerów, w których nie wozi się dzieci, tylko psy, no i brak mszy w miejscowej świątyni, która ze względu na brak kapłanów oraz wiernych jest kościołem obwoźnym.

Udałem się na spacer po miasteczku i wszedłem więc na molo, na końcu którego siedziała sobie dzika kaczka. „Powiedzieć, że tu jest pięknie, to nic nie powiedzieć, kaczko.” „Kwa!”, odpowiedziała kaczka. No cóż, dobrze, że jej zwieracze nie puściły. To dobry omen.

Piwo tutaj można dostać, a i owszem. W restauracji niedaleko brzegu mają na przykład pełną ofertę frankońskiego Engela, tyle że lokal ma otwarte w sezonie ciepłym tylko od 12 do 18. Kawałek dalej jest knajpa, w której spoczywają goście nabrzeżnego pola kempingowego. Serwują tam niedobrego Bitburgera, ale i tak miejscówka w zasadzie byłaby ciekawa tylko dla tych, którzy żyją w przekonaniu, że nie istnieje takie coś jak niemiecki odpowiednik polskiego patusa z bloku. Otóż istnieje, a wspomniane pole kempingowe co prawda pełne było drogich fur i przyczep, ale ich właściciele bądź najemcy znakomicie wpisywali się w amerykańską koncepcję trailer trash.

Ale człowiek z klasą i tak wybierze wino ponad piwo, wiadomo. A o wino tutaj dziecinnie prosto – cała plejada producentów tego wywołującego natychmiastową zgagę i niemożebnego kaca trunku oferuje darmowe degustacje i ma często otwarte nawet późnym wieczorem.

Mieszkańcy oferują prosto na ulicy zresztą również inne produkty – własne przetwory, czy w przypadku miejscowego Chińczyka własne pejzaże.

Ciężko więc było znaleźć piwo, ale dobrze, że wziąłem ze sobą kilka niemieckich krafcików.

Na pierwszy ogień poszedł porter bałtycki od Kehrwiedera o nazwie Tallinn. Wprawdzie jest to lżejsze (alk. 6,3%) podejście do stylu niż to, do czego jestesmy w Polsce przyzwyczajeni, ale piwo jest w pełni udane. Klasyczne, ułożone, wyważone. Słodko-gorzkie, z delikatną palonością w finiszu oraz aromatem i smakiem wypełnionym nutami pokrytych karmelem śliwek i wiśni, z subtelnym czekoladowym dopełnieniem. Nie mam się czego przyczepić. (7/10)

Zawsze jest ten pierwszy raz. Na przykład ten raz, kiedy masz w szkle echt niemieckiego pastry stouta. Miss Cinnamon Bun od kontraktowca Sudden Death (alk. 10%) jest doprawiony ekstraktem z wanilii oraz ekstraktem z – uwaga – zawijańców cynamonowych. Tak, nie cynamonu, a takich cynamonowych drożdżówek. Jak się taki ekstrakt pozyskuje, tego wolę nie wiedzieć, ale za to w gotowym piwie i wanilia trzyma się w ryzach, i cynamon jest jeno delikatnie zaznaczony, przy czym faktycznie ma on w sobie coś z płatków śniadaniowych Cinni Minis, czego nie ma cynamon jako taki. Piwo jest słodkie, ale daleko mu do przesłodzenia. Jest trochę czekoladowe i lekko palone, nader wszystko jednak trochę jałowe. Wolę osobiście ugrzecznione pastry stouty od takich, w których sztuczność mi się wbija w podniebienie, tutaj z kolei przydałoby się trochę więcej zdecydowania. Niemniej jednak, źle też nie jest, szczególnie jak na pastry stouta (5,5/10).

widoczek z pociągu przez brudną szybę
Jako że na zakupionym weekendowym bilecie pociągowym można było jeździć wte i we wte po Nadrenii-Palatynacie, toteż pojechaliśmy sobie cugiem w towarzystwie pięknych Niemek (rzadko, ale zdarzają się) do Cochem, jednej z wielu małych miejscowości położonych wzdłuż licznych zakoli Mozeli. Po wyjściu z pociągu pierwszymi osobliwościami były zabytkowy budynek dworca z zielonymi wzgórzami wyrastającymi mu zaraz zza pleców, syryjski sklep spożywczy, w którym kupiłem loda (niestety w tego typu sklepach w Niemczech daje mi się zwykle za pomocą mimiki odczuć, że oni to najchętniej by tylko swoim sprzedawali – tak a propos asymilacji i wzajemnego poszanowania) oraz ustawione wzdłuż brzegu rzeki podłużne statki wycieczkowe, z których na pełen regulator pompowano w eter tak okrutne disco germano i disco italiano, że nasz polski Akcent to niemalże wykwintny jazz w porównaniu do tego łajna. Serio.

Kiedy jednak moje oczy ujrzały w oddali, po drugiej stronie miasta, przefantastyczny zamek na wzgórzu pokrytym winnicami, moje nogi włączyły tryb stumilowych butów i pokonałem dwa dzielące mnie od niego kilometry w try miga. Jako jednak, że zamek i stumilowe buty to mniej bądź bardziej domena baśni, toteż i po drodze musiałem sobie dać radę z hordą trolli. Ich personifikacją była spora grupa kiboli 1.FC Köln, którzy przyjechali do Cochem oglądać mecz swojej drużyny w knajpie. Duże to były stwory, niemożebnie pijane i głośne. Część rozłożyło w bezładzie wskutek nadmiernej konsumpcji wody ognistej na bruku, więc mimo że przejście było wąskie, udało mi się naprędce ominąć złe stwory i kontynuować rajd w stronę fortecy.

Podejście było strome, ale trzeba było zdążyć nim słońce zajdzie za jedno ze wzgórz. I muszę powiedzieć, że wprawdzie nie udało mi się ze względu na późną porę i brak tarana dostać na jego zawarty dziedziniec, ale na chwilę obecną jest to obok zamku Macieja Korwina w rumuńskiej Hunedoarze oraz fortecy w gruzińskim Achalcyche chyba najpiękniejsza warownia, jaką widziałem na własne oczy. Pięknie zachowana, ze złoconym freskiem na zewnętrznej ścianie głównej wieży, z wieżyczkami, gzymsami, wywieszonymi proporcami, bogatymi drewnianymi zdobieniami, no i w takiej scenerii – nad Mozelą, znikającą za zakrętem, na wzniesieniu pokrytym winoroślami, pośród wzgórz ciągnących się po obydwóch brzegach rzeki i dalej wgłąb lądu.

Stąd miałem ładny widok na Mozelę z dwóch stron, samo Cochem w pełnej krasie obok oraz załamujące się jedno za drugim wzgórza ciągnące się w kierunku zachodnim; na przedostatnim widocznym znajdowały się ruiny kolejnego zamku, zaś na którymś z poprzedzających widniał rollercoaster (!). Słońce chyliło się właśnie ku zachodowi. Coś pięknego.

Patrząc na Cochem z góry w oczy rzucał się klasztor Karmelitanów. W celu dostania się do niego musiałem pokonać jakiś kilometr w dół, wejść na prywatną działkę z pięknym widokiem, na którą nie wolno wchodzić (no dobra, tego nie musiałem, ale tak zrobiłem), minąć gimnazjum położone vis a vis wzgórza zamkowego (ależ bym się uczył, mając taki widok za oknem!) oraz wspiąć się z poziomu starówki na wzniesienie, na którym klasztor wybudowano.

Aaale, klasztor... Kiedy zza winkla, z widokiem na dachy Cochem i góry naokoło wyszedłem przed jego front, byłem przekonany, że ujrzę nażelowanego Turka w beemwicy, który zupełnie bez taktu puszcza u wejścia do świątyni baunsy na pełen regulator. Ku mojemu zaskoczeniu, ku mojej zgrozie odkryłem, że muzyka dochodzi z wnętrza klasztoru. Braciszki oto puszczały w poświęcone nawy kościelne z odpowiednim pierdolnięciem tłuste bity dżigi dżigi boom, takie, które sprawiają, że człowiek mimowolnie nabiera chęci do naśladowania charakterystycznych ruchów frykcyjnych. Na domiar złego za wszystkim stał – jak to wywnioskowałem – didżej, ale nie byle jaki didżej.

Otóż w ramach dygresji – jakieś piętnaście lat temu byłem na koncercie w Krakowie, na którym grała między innymi christcore’owa kapela Daily Bread. Wyglądało to tak, że muzyka wraz z wokalem to taka pierwsza płyta Killswitch Engage, więc w warunkach koncertowych ciężko było zrozumieć zawarte we wrzaskach przesłanie, ale między utworami wokalista zawstydzonym głosem burkał do majku teksty typu „Dżizas lows ju” albo „Aj low ju, Dżizas.”, ale tak, jakby się miał przy tym ze wstydu pod ziemię zapaść. No, to ten didżej w klasztorze Karmelitów w Cochem robił to samo, tyle że jego burknięcia miały formę dwu- a nawet trzyzdaniową, po których następowało klaskanie do rytmu zgromadzonych we wnętrzu. Kiedy tak stałem z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami przed zamkniętymi drzwiami klasztoru, te nagle uchyliły się i uwidziałem w nich dłoń oraz oczy. Jakby w tym miejscu na mnie wyskoczyło dwóch łysych z NPD, to może bym się postawił. W tej sytuacji nie miałem siły. Człowiek rozmontowujący kościół od środka na grubym rapie zniszczył mi gardę za sprawą ciężkich basów i potężnego krindżu. Pospiesznym krokiem oddaliłem się z miejsca zdarzenia.

A było dokąd. Ryneczek Cochem jest pochyły, otoczony starymi kamiennymi i fachwerkowymi domkami, mały i przytulny, bogato zdobiony. Tak śliczny, że zostałbym na nim na dłużej, gdyby czas na to pozwalał.

Ale na pewno nie zostałbym na piwo. Otóż jako że w tym regionie ceni się wino, toteż piwa się nie ceni, a jak już, to kiepskie. Jeśli więc widzimy gdzieś w ofercie nasz ulubiony napój, to zwykle jest to kölsch, być może najbardziej bezsensowny styl piwny rodem z Niemiec, może z pominięciem maibocka. No ale akurat w Cochem można skoczyć do lodziarni Gelateria Bortolot, w której dostaniemy butelki z weneckiego Via dei Birrai, po 11 ojro za butlę 0,75l. Oczywiście jeśli godzimy się na spędzenie tego czasu w towarzystwie niemieckich i holenderskich turystów, których są tutaj tłumy.

Powrót do kwatery wiódł nas przez miejscowość Zell, która nie robiła wrażenia tylko dlatego, że inne miasteczka są w tym regionie jeszcze ładniejsze. Ciekawostką był emblemat czarnego kota, który jest maskotką mieściny i który zdobił fronty większości lokalnych biznesów. Tylko na restauracji chińskiej go brakowało. Przypadek? Nie sądzę.

Dalsza część wycieczki odbyła się samochodem. Naprzeciwko naszej bazy w Pünderich mieści się wzgórze z Marienburgiem oraz wieżą widokową. Z chwiejącego się w wietrze górnego pokładu tej ostatniej pięknie widać osobliwość Mozeli, która wyłania się zza winkla, płynie wzdłuż pagórkowego cypla, znika za wzniesieniem i z drugiej strony płynie z powrotem w kierunku wieży, odbijając na zakolu w kierunku północnym i znowu ginąc za następnym wzgórzem. Tworzy to wrażenie sąsiedztwa dwóch rzek.

Poza Mozelą z góry ma się widok na dwa zamki, między innymi Aras w miejscowości Alf, oraz na aż siedem ulokowanych w pobliżu rzeki miejscowości. Dużą frajdę zapewniło mi również obserowanie miejscowego drapieżnego ptactwa. Nad nami majestatycznie krążyła kania, nad parkingiem z kolei odbywał się powietrzny taniec dwóch sokołów, z których jeden co chwila nurkował, po to tylko, żeby przerywać polowanie po spadku o mniej więcej 15 metrów, najwidocznie nie widząc szans w dopadnięciu swojej ofiary. Ostatecznie zrezygnował i poleciał nad sąsiednią winnicę po drugiej stronie grani, zaś my wyruszyliśmy do następnej miejscowości.

Traben-Trarbach to dwumiejscowość po obu brzegach Mozeli, połączona pieszym mostem z bogato zdobioną bramą. Traben większego wrażenia nie robi, może poza zbankrutowanym pizzo-kebabem, bardzo rzadkim w Neimczech widokiem, któremu ktoś na ścianie nasmarował, że „nie żyje.” Pewnie komuś podpadł. Są kręte uliczki, są kamienne domki, ale nie ma klimatu, brakuje też rozbudowanej strefy zamkniętej dla ruchu kołowego, pomijając miniaturkowy rynek. Najlepiej wypada po tej stronie panorama na Trabach i górujące nad nim ruiny zamku. Ławeczki nad Mozelą zapraszają do kontemplowania widoków, jest fajnie. Trzeba tylko próbować nie patrzeć na wyjątkowo brzydki statek wycieczkowy zacumowany naprzeciwko, no i pomalowany na turkusowo most.

Ładniejszy jest Trarbach, z deptakiem i całkiem klimatycznym starym miasteczkiem z kamienia, w centrum którego znajduje się okrągła wieża miejska z kurantami. Przy wieży z kolei urządzono dom ikon, a na mini-festynie zaraz obok wszyscy ludzie faktycznie pili wino. Na dłuższą metę jednak słuchanie volksmusik na festynie może wywołać ciężkie choroby, więc szybko się zwinęliśmy.

Dalsza droga wiodła wzdłuż Mozeli, po terenach, które szczętnie pokryto winnicami. Tylko pojedyncze wystające czerwonawe skały tworzą wyłomy z tego morza zieleni przypominającego dywan. Niedaleko idyllicznej, kompaktowej miejscowości Uerzig trafiliśmy w końcu do browaru, który jest jednym z najbardziej imponujących przybytków tego typu, w jakich byłem.

Kloster Machern mieści się zaraz przy Mozeli i zgodnie z nazwą jest byłym klasztorem. I to takim o imponujących gabarytach. Kompleks budynków zajmuje spore połacie terenu zaraz przy olesionej górze. Od frontu znajdują się ładnie utrzymane ogrody otoczone murkiem z ciosanego kamienia, z mnóstwem pogrupowanego i opisanego kwiecia i ziół. Sama mnogość odmian róż i mięt jest imponująca, a poza tym w ogrodzie kwitnie wszystko od jaśminu, przez mirrę po szałwię purpurową. Pachnie rewelacyjnie, nic tylko położyć się na jednej z ławeczek i wdychać aurę. Jeden typ tak zresztą zrobił.

W tym miejscu wszystko jest duże. Ogromny orgódek piwny z drzewami oliwkowymi w donicach, obok jeszcze większe klasztorne podwórze z lodziarnią i sklepem piwnym, gdzie przez szybę można podziwiać instalacje warzelne i kipiące fermentory. Oprócz tego na terenie klasztoru mieści się sprzedaż wina oraz destylarnia. No i jeszcze przyciemniona część wewnętrzna restauracjiw byłym kościele rzecz jasna. Idyllę lekko mąci jedynie gigantyczny most nad Mozelą, Hochmoselbrücke B50, prostokątny kloc na wysokości 160 metrów, o długości 1,7 kilometra, wyglądający z daleka jak kreska na szczudłach, przy czym te ostatnie są rzecz jasna w rzeczywistości potężnymi podpornikami.

No ale w tym kierunku przecież nie trzeba patrzeć, delektując się ofertą Kloster Machern w ogródku. Szczególnie, że od strony mostu rozsiadł się akurat chapter Gunfighters MC z Luksemburga, choć bajkerowcy zachowywali się grzecznie. Pewnie z bogatej ojczyzny wynieśli, że nie wolno robić zabronionych rzeczy, bo jest to zabronione.

Śliczna bliskowschodnia kelnerka przynosiła nam żwawo dobrą, ciężką, domową kuchnię niemiecką. Leberknödel bdb, Spiessbraten bdb, Sauerbraten bdb. Golonka nie wzięliśmy, ale w samym stopniu jego spieczenia można się było zadurzyć.

Piwo zresztą nie odstawało. Kloster Machern Hell był świeżuteńki, zbożowy, chlebowy, dość wytrawny mimo praktycznie nieobecnej goryczki, lekko piwniczny z subtelnym ziołowym przełamańcem. Tak zwany peak helles (7/10). Kloster Machern Dunkel oferował natłok skórki chlebowej, trochę karmelu, subtelną piwnicę i lekka słodycz resztkową. W porządku (6/10). Kloster Machern Weizen był świetny. Mocno cytrusowy, z goździkami, gałką muszkatołową, wanilią, gruszką, niedojrzałym bananem w smaku i chuchnięciem piwnicy. Mega rześkie. Pyszka (7,5/10).

Szybka kwerenda w otartym do godziny 17ej sklepiku przybrowarowym wykazała, że w ofercie poza piwami z beczki jest też butelkowany Kloster Machern Bock (alk. 6,5%). Wziąłem flaszkę na wynos i wychyliłem w domu. No i cóż to za koźlak! Pełny, przypieczony, karmelowy, delikatnie chlebowy. Słody dają mu trochę słodyczy i sporo ciała, zaś akcentowana szlachetna nutka chmielowa przepoczwarza się w finiszu w idealną goryczkową kontrę. Świetny bock (7,5/10).

Posileni mogliśmy się udać do ostatniej stacji wycieczki wzdłuż Mozeli.

Bernkastel-Kues łączy z Traben-Trabach połączenie dwóch przeciwległych ośrodków miejskich w całość oraz górowanie ruin zamku nad jednym z członów. Z kolei podobna do Cochem jest tutaj architektura. Pełno pięknych patrycjuszowskich domów, przed którymi człowiek staje i chłonie tę mnogość form, wieżyczek, zdobień i budulców. Mnogość tworzącą jednak harmonijną całość. Patrycjusze chcieli się kiedyś popisać jeden przed innymi jeszcze bardziej imponującą budowlą, a my możemy obecnie cieszyć oczy owocami ich bazujących na dość pierwotnych instynktach zmagań.

Szczególnie pochyły ryneczek Bernkastel z fontanną ozdobioną figurami niedźwiedzi to architektoniczna perełka. Natłok bogato zdobionych, slicznych fachwerkowych kamieniczek, nierzadko wąskich i krzywych, zwykle kolorowych. Jedno z najpiękniejszych architektonicznie miejsc, w jakich byłem. A, no i w Eiscafe Bressanone na rynku pracują fajne Włoszki.

Winnice zaczynają się w Bernkastel pnąć dosłownie za drugim rzędem domów. Można spacerować pomiędzy nimi, udając się krętą ścieżką w górę, na zamek Landshut. W kwestii widoków natury, to właśnie tutaj znalazłem wycieczkowe nonplusultra.

Wgłąb lądu ciągną się szczelnie olesione wzgórza z wystającymi zeń skałami i gdzieniegdzie jakąś zagubioną amboną. Po drugiej stronie widok w dół na Bernkastel-Kues i płynącą łukiem Mozelę. Pofalowane winnice po obu stronach brzegu, cięgnące się aż do następnego zakrętu rzeki i hen dalej tworzą zielony dywan o chropowatej strukturze. W niemieckim istnieje trafne określenie na tego typu widok – Kulturlandschaft, czyli krajobraz zdominowany przez naturę, jednak rzeźbiony ręką człowieka. Często właśnie w połączeniu sił natury i ludzkiej pomysłowości powstają perełki jak ta. Widok zapierał dech w klatce piersiowej.

Ruiny zamku kryją w sobie kawiarnię, a także kilka miejsc ze stolikami, na których można sobie odpocząć, jak to zrobiła koedukacyjna grupa syryjskiej młodzieży (dziewczyny bez hidżabów), która w jednym z tych miejsc zrobiła sobie piknik. Wydaje mi się, że w Polsce konserwator zabytków położyłby się w takim miejscu Rejtanem na wieść o pomyśle zagospodarowania podupadłej fortecy, dobrze więc, że w Niemczech ruiny mogą nadal służyć człowiekowi, zamiast popadać stopniowo w zapomnienie, nieużywane i wzbudzające wobec tego coraz mniejsze zainteresowanie.

Po drugim brzegu Mozeli mieści się mniejsze i dużo mniej urokliwe Kues, gdzie z kolei można odwiedzić browar Cusanus Bräu. Nazwę wziął od średniowiecznego kardynała i filozofa-neoplatonisty Mikołaja z Kuzeli (Nicolaus Cusanus), który urodził się w tej mieścinie. Browar mieści się w ładnie odrestaurowanym budynku dawnego dworca, z ogródkiem na brukowanym, częściowo zielonym placu przed wejściem przy centralnej, ale mało ruchliwej drodze. Miło.

Warzy się tutaj tak zwaną żelazną klasykę plus sezonowy Zitrus Weizen, na którego jednak przybyliśmy o tydzień za wcześnie. I tak jak budynek wraz z obejściem był miły, tak nie można tego samego niestety powiedzieć o warzonych tutaj gniot(k)ach.

Cusanus Hell to wodnisty lagerek do gaszenia pragnienia z lekkimi nutkami zboża i kukurydzy, niemalże kompletną absencją chmielu i nieprzyjemnie ściągającym, cierpkim finiszem niczym po rozgryzieniu tabletki paracetamolu (3/10). Cusanus Dunkel łączy ciemny chleb z delikatną czekoladą, odrobiną lurowatej kawy zbożowej i zboża jako takiego, na niskim poziomie intensywności. Ponownie wodniste piwo i ponownie cierpkie, choć na szczęście nie tak natrętnie (4/10). A na koniec Weizen, czyli rozwodniony, lekko kwaskowy goździk z subtelną siarką, tchnieniem cytrusowym i półpustym finiszem (4/10).

Wizytę w browarze można sobie więc darować, natomiast Bernkastel to żelazny repertuar wycieczki nad Mozelę, tak samo jak Cochem oraz Kloster Machern.

Tym samym dotarliśmy do końca wycieczki. Okazało się więc, że nad Mozelą faktycznie głównie pije się wino, a jak piwo, to raczej kölscha, natomiast po prawilny napitek trzeba jechać do klasztoru w Machern. Albo przywieźć go ze sobą.

Poza powyższymi wypiłem w trakcie wycieczki jeszcze dwa niemieckie crafty. Doktor Schnabel, RIS od Buddelshipa (alk. 8%), wydawał się dopasowany do sytuacji, został mi bowiem przed laty polecony przez dr hab. Pokorę, a Buddelship to jeden z lepszych niemieckich craftowców. Piwo esencjonalnie czekoladowe, a ponadto borówkowe, wiśniowe, lekko kawowe i palone, zostało trafione przegazowaniem, a i tak zrobiło na mnie niesamowicie duże wrażenie. Ma fantastyczną głębię (mimo nadmiaru gazu), ma ciało, jest lekko słodkie z przodu, zaś charakternie palone i mocno gorzkie w finiszu. Piwo z przytupem, dalekie od często zbyt ugrzecznionych stoutów imperialnych oraz pastry abominacji. Wyśmienite. (8,5/10)

Epilogowo można dorzucić kolejne piwo z Sudden Death, czyli Juice Willis 2.0 (alk. 5,5%). Piwo dosłownie bucha mango i marakują, a także pomarańczowymi cytrusami i cebulką zieloną. W smaku jest lekkie i zwiewne, acz dość rześkie i wytrawne, w posmaku nieco melonowe. Problemem jest brak soczystości i łodygowy, wykręcający gardziel charakter goryczki. Słabe to jest, nie ma się co oszukiwać (4/10).

W przeciwieństwie do rejonu Mozeli. Jedźcie nad Mozelę! Jedna z najpiękniejszych krain, w jakich byłem!


Taben-Tarbach 6597807705763269417

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)