Loading...

Lwów. Miasto snów. Część 1

„Ha! Zatrzimał maszinu na sroadku ulijcy! W Polszu eto nemożlijwe, nie?” Uśmiechnąłem się, widząc, jak sympatyczny taksówkarz wiozący mnie do centrum miasta po raz kolejny w słowiańskim esperanto narzeka na otoczenie; tym razem na człowieka, który bez cienia krępacji „zaparkował” swojego transportera na samym środku ruchliwej, dwupasmowej arterii i sobie gdzieś poszedł. Narzekanie na siebie i na swoich to jest coś tak immanentnie słowiańskiego, czy raczej wschodnioeuropejskiego (bo Grecy czy Rumuni się pod tym względem nie różnią od nas), że za każdym razem, kiedy jestem świadkiem takiego zachowania, czuję się jak u siebie.

Kwestie transportowe to jedna z wielu rzeczy, która we Lwowie uległa pewnym zmianom podczas ostatniej dekady. Byłem bowiem już raz we Lwowie, dokładnie dziesięć lat temu. Co z tamtego wyjazdu zapamiętałem? Było tanio, ale i tak człowiek oszczędzał, bo jeszcze biedował jako student. Ludzie dzielili się na tych bardzo miłych i tych otwarcie wrogich. Miasto było w ruinie, częściowo już jednak rozkopane pod przyszłe remonty. Jedzenie było w porządku, ale bez szału. Bezpośrednich manifestacji banderyzmu było sporo, na czele z wartą upowców pod pomnikiem Bandery i ogromnym bilbordem chwalącym SS Galizien, witającym przybyszów na dworcu głównym. Pamiętam też Banię u Cygana na miejscowej dyskotece, do której nie wpuścili kumpla z uwagi na stan intoksykacji, który znacząco wykraczał poza ramy tolerowane przez ochronę. Chwilę później został pobity i obrabowany przez patrol milicji. Kobiety w większości chodziły w kozaczkach, co tylko mi się podobało. Pamiętam też fast food z wódką i wiele innych rzeczy. Szkoda, że wówczas nie pisałem jeszcze bloga, bo relacja z tamtego wypadu byłaby mocno anegdotyczna. No i była jeszcze wspomniana kwestia transportu – na ulicach miasta rzadko kiedy można było ujrzeć ogniwo pośrednie pomiędzy starą Ładą a nowym, wypasionym SUV-em. Zaś niezależnie od prowadzonego wehikułu większość kierowców urządzała sobie regularne polowania na pieszych. Silniejszy wygrywa, prawo dżungli, takie życie.

Tymczasem wspomniany taksówkarz wiózł mnie całkiem kulturalnie kilkuletnim Passatem, co stanowi jedną ze zmian. W międzyczasie w mieście wykiełkowała klasa średnia – częściowo zapewne wskutek emigracji zarobkowej – więc na ulicach można ujrzeć już naprawdę sporo motoryzacyjnych ogniw pośrednich, a kierowcy jeżdżą o niebo lepiej niż kiedyś.

No i jest jeszcze sprawa transportu do samego Lwowa. Wizzair lata z Katowic za 49zł w jedną stronę. Lot trwa niecałe 50 minut, a kontrola paszportowa jest typowo lotniskowa. Co prawda mi się bilet udało kupić za całe 109zł, ale to dlatego że późno rezerwowałem. Dla porównania – bilet autokarowy w drugą stronę kosztował mnie 90zł, a podróż trwała ponad 10 godzin. W tym 5,5 godziny stania na granicy, w kolejce złożonej z całych pięciu autokarów. Obserwując, jak celnicy traktują ludzi, zarówno nasi jak i ichni, człowiek przestaje się dziwić, że już w Biblii ta grupa zawodowa miała wyjątkowo złą renomę.

Z lotniska do centrum najlepiej się dostać taksówką. I tutaj człowiek jest niestety wystawiony na pole rażenia mafii taksówkarskiej, która kontroluje postoje taksówkowe przy lotnisku, dworcu oraz większych hotelach i węzłach komunikacyjnych. Kiedy tylko wyszedłem z budynku, podbiegła do mnie jakaś groteskowa karykatura reżysera Azamata Bagatova z filmu o Boracie i poczęła stręczyć usługi przewozowe. Do centrum stąd jest 7km, ja jednak miałem zamiar po drodze zwiedzić browar restauracyjny, położony 2km od lotniska, czyli 5km od centrum. Uuu, to za blisko, nie opłaca się… A za ile macie kurs do centrum? 40 złotych [dla ułatwienia będę w relacji wszystkie ceny podawał w przeliczeniu na złotówki]. A do tego browaru? No 20 złotych. Za drogo. Dam ci 15. Hmhmhm… ok, wsiadaj. I w ten oto sposób za przejechanie 2km od lotniska zapłaciłem 15zł, natomiast za pozostałe 5km od browaru do centrum, już z normalnym, sympatycznym taksówkarzem, zapłaciłem dychę.

Temu ostatniemu zostawiłem napiwek, do czego zresztą zachęcam na okoliczność korzystania ze wszelkich usług we Lwowie. Ceny są tutaj śmiesznie niskie, ot choćby te w restauracjach są od jednej trzeciej do dwóch razy niższe niż w Polsce. Z kolei ceny składników potrafią być wyższe niż u nas. Jeżeli sieć marketowa uznaje cenę 18zł za kilo piersi z kurczaka za cenę promocyjną, wartą wywalenia na ogromnym bilbordzie, to daje to do myślenia. Na czym więc tutejsi przedsiębiorcy mogą ciąć koszty? Tylko na mediach i na płacach. W związku z czym uważam, że dawanie odpowiednich napiwków w takim miejscu jest po prostu w dobrym tonie.

Pierwszą okazję ku temu miałem we wzmiankowanym browarze restauracyjnym, położonym 2km od lotniska. Wykombinowałem sobie, że skoro reszta wycieczki dojeżdża do miasta pociągiem kilka godzin po mnie, a browar Hulwica mieści się na tyle daleko od centrum, że jest to moja jedyna szansa na jego obczajkę, no to muszę to uczynić po drodze. Szczególnie, że byłem już głodny. Kiedy oschły buc o wyjątkowo pobrużdżonej twarzy wysadził mnie na miejscu, nie dowierzałem, że to jest lokal, który chciałem nawiedzić. Stylizowana na starodawną, podłużna gospoda z wielkim napisem „PAB”, otoczona sowieckimi blokami, wyglądała dość obskurnie. No ale nie takie obskurne rzeczy się już w Czechach widziało. Koło południa lokal był niemalże pusty. Bardzo obszerny, dość ciemny, przeładowany drewnem w postaci podłogi, przegród i masywnych drewnianych ław, przypominał mi trochę jeden z browarów restauracyjnych zwiedzonych w gruzińskim Tbilisi. Na rozsianych w różnych miejscach gospody telewizorach lecą tutaj ukraińskie teledyski, które ratuje w zasadzie tylko to, że występują w nich Ukrainki. 

Ten typ gospody to nie mój klimat, poza tym jednak nie mogłem się przyczepić ani do szybkiej i uprzejmej obsługi ani do jedzenia – barszcz po ukraińsku z mięsem oraz pierogi ruskie z wyśmienitą, gęstą śmietaną (takiego nabiału jak na Ukrainie to u nas nie ma) były bardzo smaczne. Menu mają tylko po ukraińsku, ale będąc pierwszy raz w kraju błogosławionym cyrylicą (Bułgaria w 2006 roku) nauczyłem się ją przynajmniej czytać, żeby nie czuć się jak kompletny analfabeta. Tak więc żarcie bardzo smaczne. Co innego piwo. Z miodowego i zielonego zrezygnowałem, natomiast Hulwica Svitle było mocno słodowe, kukurydziane, z nikłą goryczką i chlebowym posmakiem, wręcz paluszkowym. Randomowy, męczący helles (4/10). Hulwica Temne było lekko kwaskowe, z nutami karmelu, ziemi oraz pośledniej kawy zbożowej, zaś posmak to dziecięce wymiociny zmieszane ze zgniłą kiszoną kapustą i suchym zbożem. Uch (2/10). Za wszystko zapłaciłem 23zł plus napiwek, więc przynajmniej nie zabolało.

Jazda ze wspomnianym na początku, przyjaznym i gadatliwym taksówkarzem prowadziła przez miasto usłane odrapanymi blokowiskami, zamkniętymi i zrujnowanymi pawilonami oraz konglomeratami blaszaków. Im bliżej starego miasta, tym więcej jednak było również alejek ze starymi willami, które potrzebowałyby pilnie zastrzyku gotówki, jednak w stanie zaniedbanym wciąż robią wrażenie. Przy okazji – przezornie ściągnąłem sobie mapę Lwowa na gugiel maps, żeby mieć ją pod ręką w trybie offline – megabajt danych to w tym miejscu w roamingu wszak ponad 30zł. No i to jest jakiś dramat – większości miejsc, które chciałem nawiedzić, nie byłem w stanie znaleźć – mapa ich nie rozpoznawała w łacince ani w polskiej ani w angielskiej transkrypcji, trzeba było więc wiedzieć dokąd iść, żeby do nich trafić. Dobrze, że nie udałem się na Ukrainę samochodem, bo skoro już na Cyprze gugiel mnie potrafił prowadzić pod prąd w drogę jednokierunkową, to tutaj pewnie by mnie pokierował wprost do jakiegoś rowu.

Na szczęście całe centrum jest do ogarnięcia na nogach, więc pomijając dojazd do głównych węzłów komunikacyjnych, nie jesteśmy już zdani na zewnętrzne usługi transportowe. Nie to, że stare miasto jest małe. Co to, to nie. Moja świętej pamięci krewna, która została wysiedlona po wojnie ze Lwowa do Wrocławia, cały czas powtarzała, że Kraków to jest takie prowincjonalne, zapyziałe miasto, jak się je porówna do Lwowa. Przemierzając stare miasto lwowskie wzdłuż i wszerz zacząłem się przychylać do tej opinii. Jasne – jest tutaj jeszcze masa rzeczy do zrobienia i niebotyczne kwoty do zainwestowania, wszak większość kamienic nadal tęsknie oczekuje remontu choćby swoich fasad. Niemniej jednak potencjał Lwowa jest gigantyczny, a sama powierzchnia starówki spokojnie dwa razy większa niż starego miasta krakowskiego. Wypicowany Lwów mógłby faktycznie wyglądać przy Krakowie tak, jak obecnie Kraków wygląda przy Rzeszowie. I na odwrót.

Polskie ślady są tutaj wszechobecne, wszak jest to miasto tak polskie, jak Wrocław jest niemiecki (ale już nie są; deal with it). Nie licząc rynku z ratuszem, wzgórza zamkowego, imponującego budynku opery czy kilku kościołów (w tym katedry ormiańskiej) oraz rzecz jasna Cmentarza Łyczakowskiego nie ma tutaj raczej atrakcji turystycznych per se. Atrakcją jest samo stare miasto, po którym przyjemnie jest chodzić wzdłuż i wszerz, przysłuchując się licznym ulicznym grajkom, muzykującym na naprawdę wysokim poziomie, zaglądając w zaułki z knajpami i starymi polskimi napisami wyrytymi w kamieniu, czy też nawet do podwórzy, w których rozwieszone jest pranie, a na masce starej Łady potrafią sie leniwie ogrzewać koty. Atmosfera miasta jest żywotna, na ulicach widać masę ludzi, miejscami tworzą się dość długie kolejki do restauracji oraz kantorów. To ostatnie to pewnikiem bardziej wynik emigracji zarobkowej niż napływu turystów, choć rzecz jasna turystów tutaj też trochę jest – najczęściej Polaków. Trafiają się jednak nawet niezbyt lubiani w tej części kraju Rosjanie. Jedną Rosjankę poznałem na przykład po tym, że stojąc za mną w kolejce do kantoru, ujrzawszy, że można w nim także wymienić tureckie liry, splunęła na posadzkę w obrzydzeniu. "Turcija!? Tfu!"

Chodząc po Lwowie dziwiłem się nieustannie ogromnej popularności kawy w tym miejscu. Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że na starym mieście średnio co 50 metrów znajduje się albo stoisko z szybkim espresso albo okienko w ścianie, przez które można sobie kawę zamówić, zazwyczaj otwarte do późnej nocy. Cena espresso to 2zł, choć z kuponem promocyjnym w sieci Aroma Kava można je mieć nawet za 1,50zł. Przy takich cenach aż głupio mi było korzystać z ulotki. Aha, jakość kawy była wszędzie bez zarzutów.

Mimo pewnego niedoinwestowania, widocznego po stanie kamienic, już na chwilę obecną spaceruje mi się po Lwowie o niebo lepiej niż po Krakowie. Pewnie dlatego, że nie ma tutaj Angoli, a i Polaków jest dużo mniej. Ci ostatni, jak się dowiedziałem od jednej z nowopoznanych koleżanek, potrafią się niestety czasami zachować we Lwowie jak Angole w Krakowie. No bo jak już wielki pan przyjeżdża do biednego kraju, gdzie na wszystko go stać, to mu od razu wszelkie nagromadzone kompleksy wylatują ze wszystkich otworów ciała. Na szczęście w trakcie tych dwóch dni nie widziałem ani jednej krindżowej sytuacji, poza pewnym pijanym menelem, co do którego byłem na krok od strzelenia mu dzwona, bo nie chciał się odczepić i żadne swojskie „Wy****dalaj!” nie robiło na nim trwałego wrażenia.

Ale – skoro już jesteśmy przy zakompleksionych ludziach, to kompleksów z całą pewnością nie mają miejscowe kobiety. O matko… Przede wszystkim przestałem się dziwić, dlaczego mój feed na instagramie jest zdominowany przez dziewczyny ze wschodu. Raz, że na co drugim zakręcie robią sobie nawzajem zupełnie swobodnie bardzo dodatnie estetycznie zdjęcia; dwa, że pięknych kobiet jest tutaj na pęczki. Karkoskrętu można dostać, a nie chcę nawet wiedzieć (no dobra, właśnie że chcę!), jak ulice Lwowa wyglądają w ciepłe dni, kiedy ubiór jest bardziej kusy. Co istotne – nie dotarła tutaj jeszcze moda pompowania sobie ust kwasem hialuronowym. Moda, której, w przeciwieństwie do umiejętnego modelowania piersi – nigdy nie zrozumiem. Każda kobieta wygląda po takim zabiegu gorzej niż przed. No więc miejscowe Ukrainki póki co na szczęście na tę przypadłość raczej nie chorują. Mało tego, że są piękne, to w dodatku bardzo kontaktowe i kobiece. Mają ten pierwiastek kobiecości, który sporo Polek, zapewne wskutek westernizacji, zatraciło. Poza tym są tradycyjne, żenią się młodo i potrafią lepić pierogi – czego chcieć więcej? Poznałem ich trochę w trakcie tych dwóch dni i gdybym był singlem, to bym chyba właśnie tutaj pojechał znaleźć sobie żonę. Naprawdę przeurocze.

Generalnie swoją droga ludzie we Lwowie byli bardzo mili. Wszędzie uśmiechnięta obsługa, miejscami otwarcie okazywana sympatia na wieść tego, skąd pochodzimy. Kontrastowało to bardzo z tym, co można na łamach naszej prasy przeczytać. Owszem, banderyzacja jest tutaj pełzającym problemem, ale chyba bardziej w sensie politycznym niż ogólnoludzkim. Chyba że po prostu mieliśmy szczęście. Zauważone na którejś ścianie graffiti Banderstadt Ultras zostało zamazane przez jakichś przeciwników, a kolejka do upowskiej knajpy Kryjówka (w której moja stopa nigdy nie stanie) wychodziła wprawdzie przez całą długość kamienicy na sam rynek, ale patrząc na rodziny z dziećmi stanowiące jej trzon, miałem wrażenie, że są to osoby albo niedoinformowane albo po prostu wybiórczo podchodzące do konkretnych wydarzeń oraz postaci historycznych, nie zaś otwarcie nam wrogie. Obym się nie mylił.

Najwięcej otwartej sympatii okazały nam z kolei dwie pary z Białorusi, które słysząc jak rozmawiamy między sobą po polsku podbiegły do nas. Dowiedzieliśmy się, że kochają Polskę i Polaków, uczą się polskiego, strasznie by chcieli z nami porozmawiać i generalnie są niesamowicie zajawieni faktem, że nas spotkali. W życiu niczego podobnego nie przeżyłem, więc od razu dostałem plus pięć do uśmiechu. Wieczoru nie udało nam się spędzić razem, gdyż część kolegów cisnęła do khe, khe, klubu dla khe, khe, dżentelmenów, a dziewczyny miały urodziny i przyjęły ofertę dotrzymania nam kroku z bardzo ograniczoną wyrozumiałością, ale za to w następnym roku planowo wybieram się do Mińska, a i mam nadzieję na białoruską rewizytę u mnie na Podbeskidziu.

Wspomniany klub dżentelmenelski to Rafinad i jest o tyle ciekawy, że jest w istocie dyskoteką, wewnątrz której, pod tym samym szyldem, działa klub o bardziej liberalnym podejściu do ubioru tancerek. Takich klubów w samym centrum są co najmniej dwa. W pierwszy dzień spenetrowaliśmy całość (bardzo śmieszne, wiem) i muszę powiedzieć, że klub w klubie jak na tego rodzaju miejsce jest bardzo cywilizowany, piwo jest w rozsądnych cenach, a tancerki nie są absolutnie nachalne w oferowaniu usług wykraczających poza zwykłą obserwację. Przy czym część z nich wyczyniała naprawdę miłe dla oka, zaawansowane technicznie akrobacje przy jedynej, ustawionej pośrodku sali rurze. A co do urody, to słowa są zbyteczne, wszak były to Ukrainki.

Drugiego dnia cel wycieczki był ten sam, bo chłopakom się spodobało, ale jako że po drodze będąc ariergardą wycieczki w trakcie kupowania kawy poznaliśmy dwie młode Ukrainki pracujące w polskim konsulacie, wybraliśmy opcję spędzenia wieczoru w części dyskotekowej. Hoegaarden w wiadrze za dychę, naprawdę w porządku DJ i masa ciekawych rozmów. Okazało się na przykład, że nasze towarzyszki spędziły po kilka lat w Polsce, ale uważają, że pomijając głuchą ukraińską prowincję, nie trzeba wcale wyjeżdżać z kraju, żeby żyć na zadowalającym poziomie. To pocieszające. Mniej pocieszające, że ceny metra kwadratowego w centrum miasta to mniej więcej 7500zł. Czyli wszystko w rękach oligarchów i zagranicznych spekulantów. A to już jest smutne.

Nasze towarzyszki tego dnia operowały płynną polszczyzną, z uroczym, wschodnim, mięciutkim akcentem. A jak porozumiewaliśmy się z innymi Lwowianami? Otóż jest coś mylącego w tym, że polski należy do języków zachodniosłowiańskich. Z Czechem jest mi się bardzo trudno dogadać, ze Słowakiem łatwiej, ale najłatwiej z Ukraińcem, mówiącym w języku wschodniosłowiańskim. Spora ilość pokrewnych słów robi swoje.

Ktoś mógłby stwierdzić, że to alkohol ułatwia komunikację, tymczasem ja przez te dwa dni trzymałem się dobrze i byłem co najwyżej lekko podpity, zaś z drugiej strony też nie zauważyłem na ulicach oraz w klubach rozpasanego pijaństwa. A trzeba zaznaczyć, że Ukraińcy mają naprawdę pierwszorzędne wódki. I pomyśleć, że aż do feralnego weekendu myślałem, że „pierwszorzędna wódka” to pierwszorzędny oksymoron. Otóż zaraz przy rynku mieści się restauracja Baczewski, przedwojenna polska, uważana obecnie za najlepszą restaurację Lwowa. Ustawiają się do niej spore kolejki, dłuższe nawet na śniadanie niż na obiad i kolację. Ma własną recepcję, śliczny ogród zimowy pełen roślin, czyste i estetyczne podziemia oraz piętro utrzymane w przedwojennym stylu. Z głośników leci przedwojenna muzyka, ale bez wycia matron odtrąconych przez miejscowego ziemianina, więc absolutnie nie przeszkadza. Dodajcie do tego absolutnie nienaganny serwis, sprawowany nie przez ludzi przypadkowych, tylko przez przyuczonych do zawodu kelnerów, ergo właściwych ludzi we właściwym miejscu – no i pierwszorzędne jedzenie obiadowe (zupa grzybowa, barszcz, bogracz i pierogi ruskie były palce lizać) – i otrzymacie najlepszą restaurację, w jakiej byłem. Nie we Lwowie, a w ogóle. Z ręką na sercu.

I oto Baczewski jest znany ze swojej destylarni. Próbowaliśmy wódek truskawkowych i z żeń-szeniem, cholernie gorzkiej piołunówki, najlepsze wrażenie zrobił jednak zgodnie święty graal – orzechówka Baczewskiego. O matko... Toż to była czysta ambrozja. Gęsta, słodkawa ale nie zamulająca, esencjonalnie orzechowa, czekoladowa, przegryziona tak, że 38 voltów tylko grzało przełyk. Smaczniutka, nie dość że najlepszy alkohol pozapiwny, jaki w życiu piłem, to jeszcze mało które piwo może się z nim równać. Byliśmy na tej orzechówce u Baczewskiego kilka razy, warto również udać się na nią na dół do piwnicy, w której barman z powołania poda ją Wam w widowiskowy sposób. Polecam w opór. Co prawda obecnie wódki są produkowane w Austrii, ale no cóż.


Restauracja Baczewskiego jest zrzeszona w konsorcjum między innymi z browarem restauracyjnym Kumpel, jednym z najbardziej znanych ukraińskich craftowców. Po drugiej stronie starego miasta mieści się browar, do którego udałem się pełen werwy w sobotni poranek, podczas gdy reszta kurowała kaca. Wnętrze lekko klaustrofobiczne, czerwono-brązowe, przyciemnione, z warzelnią na wierzchu. Są chyba również podziemia, których jednak nie zwiedziłem. Z głośników leci przedwojenna muzyka, tutaj w wersji z zawodzeniem matron odtrąconych przez miejscowego ziemianina. To jest w mojej osobistej skali irytacji tylko o jeden stopień niżej od kociego miauczenia w ludowej muzyce chińskiej. Wypiłem jedno piwo i poszedłem dalej, wskutek czego większość piw Kumpla wychyliłem właśnie u Baczewskiego.

Z ich jakością było różnie. Galicyjskie Jasne jest słodowe, dość czyste, z lekką miodową słodyczą i lekką goryczką. Proste, ale przy tym naprawdę smaczne (6,5/10). Golden Ale był lekko słodowy, delikatnie kwaskowy, niskogoryczkowy. Niby też bez wad, ale i bez spodziewanej pijalności. Nudny (4,5/10). Brown Ale to wafelkowa, karmelowa, słodkoczekoladowa landrynka. Średnie (5/10). Najlepiej wszedł amber ale o nazwie Mosaic, pity bezpośrednio u Kumpla. Smakowita, ciasteczkowa, lekko karmelowa, opiekana słodowość z rejonów altbiera, nuty czerwonych i suszonych owoców, delikatny anyż i subtelny melon w finiszu. Tytułowy chmiel poczyna sobie tutaj delikatnie, szczególnie w goryczce, ale całościowo piwo wypada zdecydowanie przekonująco (7/10). Wypity w piwnicy u Baczewskiego Kumpel India Pale Ale White ma ciasteczkową słodowość nie do koca przykrytą przez chmiel, echa landrynki, cytrusów i trawy cytrynowej. Całkiem rześkie piwo, któremu jednak sporo brakuje do ekstraklasy. Ale było niezłe (6/10). Citra APA była ciasteczkowo karmelowa, delikatnie cytrusowa; zdecydowanie po słodowej stronie mocy, więc niezbyt dużo apy w apie. Mało intensywne piwo, choć nadrabia pijalnością. Niezłe (6/10). India Pale Ale Black to trochę karmelu, kwiatowe nachmielenie, delikatne cytrusy. Faktycznie w smaku nie jest przesadnie ciemne, ale z drugiej strony brakuje mu siły przebicia, nawet goryczka jest raczej delikatna. Jako tako (5,5/10).

Jako że relacja jest obszerna, toteż kończę jej pierwszą część na Kumplu. W drugiej części znajdziecie więcej lwowskich wskazówek piwnych oraz kulinarnych. Dobre piwo jest we Lwowie jak najbardziej dostępne, choć trzeba się go trochę naszukać i wiele razy zaliczyć wtopę zanim się je odkryje. Z jedzeniem jest na odwrót – jest tyle smacznych rzeczy, że w ścisłym centrum panuje pod tym względem dosłownie klęska urodzaju.

Za tydzień druga część.


Druga część relacji z wycieczki do Lwowa

wódka 5409750094587951873

Prześlij komentarz

  1. Mega relacja. Bardzo milo sie czyta. Oby wiecej bylo tego ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Właściwie to po Twoich relacjach już się nie chce samemu tam jechać. Nawet klimat oddałeś tymi opisami muzyczno-plastycznymi. Dobra robota. A tak na marginesie, Twoja połowica jest niezwykle wyrozumiała. Ja bym musiał swoje przygody znacznie bardziej ocenzurować, żeby gdziekolwiek i kiedykolwiek jeszcze się wybrać :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, kredyt zaufania mam u niej przeogromny ;)

      Usuń
  3. Bardzo ciekawy wpis:) Lwów to po prostu piękne miasto.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Mnie się tam tak podobało, że mógłbym tam jeździć co pół roku ;)

      Usuń
  4. Piękne zdjęcia, bardzo inspirujące.

    OdpowiedzUsuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)