Loading...

Zwickau, czyli prawie Frankonia

Jadąc z Polski w stronę Frankonii, docelowo do Bambergu bądź Norymbergii, albo i dalej na wschód, do Monachium i Bawarii południowej, mij...

Jadąc z Polski w stronę Frankonii, docelowo do Bambergu bądź Norymbergii, albo i dalej na wschód, do Monachium i Bawarii południowej, mija się po drodze większość wartych odwiedzenia miast Saksonii, niegdysiejszego księstwa, z którym Polskę łączy sporo wspólnej, częściowo pozytywnej historii. Przejeżdża się więc nieopodal Zgorzelca, Budziszyna, Drezna, Miśni, Pirny, Lipska czy też Chemnitz. W każdej z tej miejscowości warto się zatrzymać chociażby na krótkie zwiedzanie. Niedaleko granicy między Saksonią a Bawarią, w coraz bardziej pagórkowatym otoczeniu, tuż przed bramą do Frankonii, znajduje się miasto Zwickau.

Umiejscowione na terenach zamieszkanych przez kilka wieków przez słowiańskie, łużyckie plemiona, dostało swoją nazwę prawdopodobnie od boga Swarożyca („Cała naprzód, bóg nasz Swaróg! Bądźmy silni, jedzmy twaróg!”). Historia mieściny jest łatwa do odgadnięcia, jest bowiem podobna do dziejów innych miejscowości położonych na szlakach kupieckich (Zwickau przecinają niegdysiejsze szlaki handlowe między północnymi Niemcami a Pragą oraz między Bawarią a Polską). Czyli krew, bogactwo, krew, bogactwo, upadek. Jedno z głównych miast Rzeszy (XIV wiek), zniszczone kompletnie przez pożar (1403), z okolicami objętymi totalnym zakazem warzenia piwa (! 1421) i splądrowanymi przez wojska husyckie (1430); później nieudany zamach na Marcina Lutra i reformacyjny ikonoklazm, rozwój wpierw górnictwa, a później tkactwa, splądrowanie miasta w 1547 w ramach walk reformacyjnych, dziewięć oblężeń w trakcie wojny trzydziestoletniej, jedynie 5% zniszczeń w ramach Drugiej Wojny Światowej, no i w końcu komunizm oraz globalizacja połączona z odpływem młodego miejscowego żywiołu do innych części Niemiec i zadekretowanego napływu ludności kulturowo egzotycznej.

Odnośnie globalizacji oraz związanych z nią ruchów migracyjnych, fascynujące jest dla mnie obserwowanie zachodzących zmian w krajobrazie etnicznym Niemiec. Pokuszę się o stwierdzenie, że w Zwickau Niemcy jako żywioł przegrały. Chodząc po mieście i obserwując otoczenie ciężko było nie zauważyć, że żywioł niemiecki jest tutaj w pełnym odwrocie. Przekroczono punkt krytyczny w braku tworzenia perspektyw dla młodych tubylców oraz dokwaterowywaniu imigrantów z krajów trzeciego świata, co poskutkowało widocznymi na ścianach budynków antyimigranckimi graffiti, ale to już tylko ostatni krzyk rozpaczy upudrowanego trupa. Tak jak w Bayreuth na ten moment żywioł niemiecki nadal rządzi, tak Zwickau doznał ludnościowej restrukturyzacji na wzór chociażby zachodniej części Zgorzelca, wskutek czego niemieckość tutaj dogorywa. I tak w zasadzie to miejscowi wcale nie są bez winy. Otóż co robi miejscowa młodzież? Z tego co zaobserwowałem, to męska część chleje i ćpa w grupach po kątach, co jakiś czas wrzeszcząc przed siebie, do siebie albo obok siebie. Typowe patusy. Ci, którzy się nie przyłączają, robią wrażenie szczurków, próbujących niepostrzeżenie przemknąć do swojej piwnicy. A co robi młodzież śniada, przyjezdna? Część się integruje, chlejąc i ćpając razem z Niemcami. Co robi reszta? Spaceruje po mieście z miejscowymi blondynkami, które nie chcąc się przyłączyć do patusów ani szczurków, wybierają towarzystwo afgańskich i marokańskich dresiarzy. Patrząc na to z boku trudno się im dziwić, bo w zasadzie te biedne dziewczyny nie mają zbytniego wyboru.

Oprócz tych grup widoczni są również ruscy dresiarze vel gopniki. Tak zwane Russlanddeutsche, aka Ruscy, którzy udają potomków Niemców znad Wołgi, żeby dostać niemieckie obywatelstwo i móc zmienić miejsce stałego pobytu z Rosji na Niemcy, to od co najmniej dwóch dekad mocno widoczne zjawisko w Niemczech, którego u nas prawie nikt nie jest świadomy. Oni też sa ubrani w dresy, jednak mają zupełne inne rysy twarzy, na których czasami maluje się coś, co nazwałbym pogardą wobec otoczenia. Czasami się zastanawiam, co taki Wanja czy Dimitri sobie myśli o tubylcach, do których akces zgłosili zazwyczaj jego rodzice w poszukiwaniu wyższego poziomu życia.

Spacer po mieście ukazał mi miejscowość niewyzbytą architektonicznego uroku, aczkolwiek sumarycznie nie do końca ujmującą. Po opuszczeniu mojego starego, cuchnącego gotowanymi warzywami hotelu (wschodnioniemiecki standard), minąwszy seks-kino dla par (!), udałem się stromą aleją z nieczynnym torowiskiem tramwajowym, wzdłuż ciągu starych kamienic i klombów w kierunku starówki. Trochę katowickie klimaty. U ujścia alei znajduje się dworzec autobusowy z żółtej cegły i rdzewiejącymi zadaszeniami peronów. Antyimigranckie graffitti w tym miejscu unaoczniają, że człowiek znajduje się w Saksonii, najbardziej krnąbrnym z niemieckich landów. Podziemne przejście dla pieszych, upstrzone dla odmiany apolitycznymi pracami graficiarzy (niektórymi całkiem, całkiem) wyglądało jak z hollywoodzkich filmów. Nie spotkałem w nim jednak żadnego psychopaty, a jedynie dwóch Murzynów i jednego blondyna. Nastoletnich suchoklatesów w skórzanych kurtkach, jajogniotach i z okularami słonecznymi. Wyobraźcie sobie dyskotekowych gogusiów z amerykańskich lat 80-ych, tylko dajcie im do ręki dżojnta, zaś wokół szyi zawieście JBL-a z bieda-popem na autotjunie. To jest swoją drogą jedno z wielu obliczy integracji za Odrą, czyli część przybyszy niewieścieje na wzór niemiecki, nawet jeśli wydaje im się, że są uosobieniem męskości.

Innym obliczem integracji, a raczej mieszania się napływowych żywiołów, są kombinowane restauracje etniczne. Pisałem o nich już co nieco w ramach relacji z mojej ostatniej bytności w Berlinie, jednak dopiero w Zwickau, ujrzawszy lokal o nazwie „Bella Italia Dönerhaus” stwierdziłem, że już mnie absolutnie nic nie zaskoczy. Wspomniana kebabownia mieści się przy jednej z niewielu atrakcyjnych ulic deptakowych starego Zwickau. Wybrukowanej, zacienionej, z bluszczem pnącym się tu i ówdzie po fasadach kamienic. Przypomniałem sobie podobną uliczkę w centrum Bukaresztu, przy której mieści się tap La 100 de Beri.

W przeciwieństwie do Bukaresztu jednak Zwickau ani nie może się poszczycić choćby śladową w porównaniu żywotnością ani niemalże niczym, co by skupiało na sobie uwagę. Stara architektura nie jest tutaj urzekająca, w dodatku jest w głównej mierze zdominowana przez prostokątne modernistyczne plomby, przy których spadziste, kryte gontem saskie dachy starej daty po prostu giną.

Na tym tle warunkowo pozytywnie odróżniają się place oraz skwerki, których nie ma tutaj jednak przesadnie wiele. Ot, weźmy Plac Roberta Schumanna, niegdysiejszego obywatela miasta – sympatyczny, zielony skwerek. Albo Plac Ratuszowy z ładnymi kamienicami z jednej strony, ale i kiczowatym, odrestaurowanym na łososiowo ratuszem. Nie robi to wrażenia, szczególnie w zestawieniu z innymi rynkami miast saksońskich.

Nie brakuje klimatów komunistycznych – zaraz nieopodal rynku zaczyna się ciąg niskich, podłużnych, prostokątnych bloków. Jako że Niemcy jednak – co z bólem zauważam – dbają o estetykę otoczenia dużo bardziej od Polaków, w sąsiedztwie bloków znajdują się zielone klomby, żwirek ozdobny, kwitnące na różowo, ładne drzewa oraz inne upiększacze. Całkowicie jednak bloków nie da się zasłonić, wskutek czego umiejscowienie 800-letniego kościóła św. Katarzyny nie daje szans na brak klocków w kadrze.

Niedaleko mieszczą się jednak całkiem gustownie urządzone bulwary przy rzeczce Zwickauer Mulde, umojone florą wszelkiej maści, choć z ciągiem złej odmiany graffitti na starych murach po drugiej stronie rzeki i wszechobecną zaniedbaną trawą. Te zaniedbane trawniki w Niemczech swoją drogą stają się coraz bardziej powszechne i chociaż powinienem być z domu przyzwyczajony do takich widoków, to jednak jako osobie częściowo wychowanej za Odrą budzi to mój niesmak. Kiedyś panował większy porządek. Bulwarami można spacerować chociażby do Alter Gasometer, starej, okrągłej budowli przemysłowej, która jednak zrobiła na mnie mniejsze wrażenie niż znajdujący się zaraz obok przy parkingu, wielobarwny mural.

Jak że moje serce jednak szybciej bije na widok starej, zadbanej architektury, toteż najładniejszym budynkiem Zwickau tutyłuję umiejscowiony dwieście metrów obok zamek Osterstein. Dwa główne skrzydła, pięknie odnowione, wyglądające z boku jak masywne, wysokie, stare silosy pokryte gontem, połączono szklanym przejściem, co stanowi moim zdaniem jeden z niewielu faktycznie udanych mariaży architektury dawnej z budownictwem ponowoczesnym. Wewnątrz zamku mieści się obecnie biblioteka miejska oraz dom starców, co wydaje się być symboliczne względem teraźniejszości oraz niedalekiej przyszłości tego miasta.

Są więc w Zwickau ładne, ba, nawet bardzo ładne miejsca, tyle że bardziej niż gdziekolwiek indziej robią na mnie wrażenie odizolowanych wysp, którym brakuje połączeń innych niż czysto fizyczne. Nie ma tutaj niczego, co by je zespajało.

Taką właśnie wyspą jest centralnie położony plac katedralny. Opustoszały mimo umiejscowienia niedaleko modnych restauracyjek, czyli centralnie ale jednak na uboczu. Jedynie stary Chińczyk poruszający się o lasce przycupnął na jednej z kilku ławek w cieniu drzew spoglądając w zadumie na dominujący nad placem ewangelicki zbór, który zaprasza ludzi wszystkich wyznań na „mszę o pokój”. A jako że zaprasza wszystkich, to tak jakby nie zapraszał nikogo, więc frekwencja musi być na takich wydarzeniach iście imponująca. Ciekawe, co sobie o tym myśli ten stary Chińczyk, który w życiu zapewne wiele widział.

Po południowej stronie placu katedralnego mieści się ciąg czterech budynków. Tak zwane Priesterhäuser, czyli domy księży, to najstarsze zabudowania w całej Saksonii. Charakterystyczne dla tej krainy kamienne bryły pokryte spadzistymi dachami z wykuszami wyglądającymi jak przymknięte oczy jakiegoś bajkowego stwora, datują się na XIII wiek. Dwa z nich popuściły czerwony tynk spod okien i wyglądają, jakby płakały krwią. W połączeniu z pustką placu katedralnego i atmosferą, jaka dała mi się we znaki w mieście, wrażenie jest cokolwiek przygnębiające. Ale nie wszystek stracon! Otóż traf chciał, że jakiś czas temu jeden z tych czterech domków został zaadoptowany przez miejscowy browar. I Brauhaus Zwickau to w pewnym sensie azyl dla strudzonego wędrowcy mojego pokroju.

Kiedy przekroczyłem próg nieczynnego o tej porze roku ogródka piwnego, wiatr zerwał płatki kwitnącego przy wejściu do budynku drzewa, nasycając przestrzeń przede mną kwieciem. Jeśli nawet brzmi to jak opis zerżnięty żywcem z „Nad Niemnem”, to mam na swoje usprawiedliwienie do dodania, że wydarzenie faktycznie miało miejsce. Poczułem się więc zaproszony. Rzeczony ogródek piwny, urządzony pomiędzy starymi murami, przystrojony drewnianą beczką i klombami, jak również wspomnianym kwitnącym drzewem, wydaje się być jednym z najładniejszych miejsc tego typu, jakie widziałem.

Wnętrza browaru zresztą też robią wrażenie. Wprawdzie część umiejscowiona we wspomnianym najstarszym budynku Saksonii wygląda jak Chłopskie Jadło, tyle że nie stylizowane, ale autentyczne, wskutek czego w głowie podejrzliwego podróżnika piwnego zachodzi obawa, czy aby nie zakontraktuje tutaj ospy bądź dżumy, ale dalsza część jest już schludna. Czy to przyciemnione pomieszczenie z barem i warzelnią oraz podtrzymywanym masywnymi belkami, zdobionym sufitem, czy to sala jadalna z wysokim sklepieniem i wielkimi witrynami wychodzącymi na mały wewnętrzny plac z tyłami Priesterhäuser po jego drugiej stronie, czy też wewnętrzny, dodatkowy ogród piwny na podwórzu obok – browar udanie łączy stare z nowym i jest bez dwóch zdań doinwestowany. Jak to często bywa w przypadku browarów za Odrą, wyraźnie zaniżałem średni wiek klienteli. Co powinno mnie swoją drogą cieszyć, ale nie do końca tak jest.

Usiadłem więc, zamówiłem u miłej kelnerki eskalopkę z farszem śląsko-roladowym (cebula, ogórek, boczek) i zieloną fasolą, uzupełniając to piwkami. Duża porcja – samego mięsa z farszem około 400g – naprawdę dobrej strawy kosztowała mnie 11 euraczy, czyli stosunkowo małe pieniądze – w browarze w każdy dzień tygodnia jedno danie jest w obniżonej cenie.

Priesterhell to typowy helles, słodowy z nieznaczną goryczkową kontrą, w zasadzie bez nut chmielowych. Poprawnie zrobiony, bez wad, świeży, pijalny (6/10). Weizen był drożdzowo-goździkowy, ostrawy w aromacie, w smaku wygładzony przez pszenicę. Mało owoców, jak to często bywa w weizenach z browarów restauracyjnych wschodnich Niemiec. Jest obecna nutka waniliowa, natomiast brakuje banana czy gruszki (5/10). Priesterdunkel to dunkel często występujący w okolicach Frankonii, a więc stosunkowo jasny, chlebowo-karmelowy, z delikatną goryczkową kontrą i akcentem śliwki. Sumarycznie bardziej owocowe piwo od weizena, jakkolwiek stylowo, czyli odsłodowo. Może być (5,5/10). Rozczarował mnie sezonowy Doppelbock. Stosunkowo jasny, mało intensywny, słodowy. Słodkawy, gęstawy, niestety z tanim, landrynkowym karmelem dominującym całokształt, uzupełnionym przez śladowe nuty jasnych suszonych owoców i pomijalny wtręt orzechowy. Landryna to nie jest dobry kierunek dla koźlaka (4/10).

W Zwickau mieści się jeszcze jeden browar, dużo większy od Brauhaus Zwickau, choć wciąż znajdujący się w prywatnych rękach, z dala od koncernów. Zastanawiałem się, skąd kojarzę nazwę Mauritius, bo coś dzwoniło, ale nie wiadomo w którym uchu. I nie chodziło mi o Mishę Mansoor. Po wizycie w Brauhaus Zwickau minąłem na mieście wyszynk Mauritiusa, ale jako że nie miałem już ochoty na piwo, to postanowiłem kupić nazajutrz w getrenku kilka butelek do przetestowania później. Po zakupie w końcu mi się przypomniało – otóż Mauritius jest odpowiedzialny za lidlowskie Perlenbachery! Biorąc pod uwagę jakość tych ostatnich, a raczej jej brak, nie spodziewałem się po przeglądzie piw Mauritiusa zbyt wiele. I tak Ur Zwickauer Pilsener to helles na średnim poziomie. Piwo zdecydowanie słodowe, zbożowe, od niechcenia naznaczone nutką trawiastego chmielu, mało gorzkie. Są regiony Niemiec, w których określenia „pils” i „lekki jasny lager” pokrywają się w pełni. Tak jest i w Zwickau. Plus za brak aldehydu octowego, minus za lekki karton (4,5/10). Hopfenkrone (alk. 5,1%) został doprawiony całkiem ciekawym chmielem Saphir, użyto go jednak tylko minimalnie mniej oszczędnie niż chmielu w Ur Zwickauerze. Piwo też jest słodowe, też jest lekko kartonowe, jeno jest marginalnie bardziej chmielowe w zielony sposób i marginalnie bardziej gorzkie. To i dostanie ode mnie marginalnie wyżsża notę (5/10). Schwarzes Gold (alk. 4,9%) zagaja karmelem, nutą śliwki i akcentem kawy zbożowej. W smaku raczej wodniste i lekko metaliczne, delikatnie kartonowe, delikatnie chmielowe. Całkiem ok. Ale nie sposób dać rekomendację (5,5/10).

Jeśli już miałbym średnich lotów browar, ale i miał z okazji jubileuszu istnienia wypuścić na rynek piwo specjalne, to przynajmniej do niego bym się przyłożył. W Mauritiusie najwyraźniej pomyślano na odwrót. Elf 18 miał wskutek dodania nowofalowych chmieli niemieckich pachnieć cytrusami z przewodnią nutą mandarynki. W rzeczywistości śmierdzi mieszaniną starego zboża, dmuchanego ryżu, trawy, miodu i nut korzennych. Jedyne, co się z założeń udało zrealizować, to mentolowo-chłodzący finisz – chmiel Polaris to jest jednak zjawisko. Poza tym piwo jest marne (3,5/10). Zgodnie z przewidywaniami, najbardziej ciekawym piwem z tej stajni jest Mauritius Bock Dunkel (alk. 6,1%). Z jednej strony zbożowy i karmelowy, z drugiej piernikowo-korzenny i lukrecjowy – kombinacja, z jaką się w koźlaku jeszcze nie spotkałem. Piwo słodkie, dość cieliste i pożywne, nieźle wchodzi i mogę je warunkowo nawet polecić (6/10).

Gwoli podsumowania Zwickau polecam nie do końca, mimo że poszczególne jego miejsca już tak. Browar, a szczególnie jego ogródek piwny, polecam mimo braku naprawdę fajnych piw w ofercie. Taki paradoks.

Mamy więc sytuację, w której położony dogodnie na trasie do Frankonii Zwickau nie zrobił na mnie nadmiernie pozytywnego wrażenia. Nadmienić wszak trzeba, że jest to spowodowane przynajmniej po części mnogością pięknych miast u naszych zachodnich sąsiadów. W Zwickau jest kilka naprawdę łądnych miejsc, ale troche przygnębiająca atmosfera śródmieścia i jego odczuwalny brak spójności nie przemawiają do mnie.

Będąc jednak w okolicy warto udać się droga krajową w kierunku południowo zachodnim. Tam, pośrodku krainy Vogtland, pagórkowatej, zalesionej, bardzo zielonej, pokrytej oszczędnie małymi miejscowościami, znajduje się Göltzschtalbrücke. Tak, jak Priesterhauser w Zwickau to najstarsze budyni Saksonii, zaś komin elektrociepłowni w Chemnitz jest najwyższą budowlą landu, tak ten wybudowany półtora wieku temu, nadal czynny most kolejowy jest największym ceglanym mostem nie tylko w całym landzie, ale na całym świecie. Z daleka robi filigranowe wrażenie, a to z uwagi na ilość przęseł w liczbie 98 sztuk. Dopiero podchodząc bliżej można w pełni pojąć, jak bardzo masywne jest każde z nich. Most ma 78 metrów wysokości i 574 metry długości. W trakcie jego budowy swój żywot przedwcześnie zakończyło 31 robotników, a na ważące 800 ton rusztowanie przeznaczono aż 23 000 drzew. Do jego budowy użyto ponad 25 milionów cegieł, a kunszt architektoniczny pozwolił mu stać nieprzetrwanie od 1851 roku i służyć ludziom po dzień dzisiejszy. Kunszt oraz hamletyzowanie w obrębie dowództwa Wehrmachtu, który w 1945 koniec końców wbrew wcześniejszym planom nie wysadził go w powietrze. Porównajcie tę żywotność z niektórymi współczesnymi mostami, które po dwóch dekadach nadają się po rozbiórki, a są owocem skomputeryzowanego i ponoć niezwykle racjonalnego i uczonego etapu w dziejach ludzkości. Przynajmniej obecnie mniej ludzi ginie w trakcie budowy takich wielkogabarytowych obiektów. No chyba że są to mundialowe stadiony w Katarze, a ginącymi jest niewolnicza siła robocza z Indii i Pakistanu, co swoją drogą niestety nikogo nie wydaje się przesadnie obchodzić.

Most jest położony w pięknych okolicznościach przyrody, pośród olesionych wzgórz. U jego podnóży mieszczą się ceglane zabudowania firmy Ketzel, relikt dawnej industrializacji. Poza tym nieopodal są dwa bary i kilka starych willi. No i morze zieleni, a wczesną wiosną również feeria zapachów kwitnących kwiatów oraz świergot ptaków. Kiedy podchodziłem do strumyka nieopodal, do lotu zerwał się jastrząb, przycupnięty zaraz obok. Poszybował w gąszcz zieleni w akompaniamencie wspomnianego świergotu ptactwa mniejszego, co unaoczniło, że idylla dla ludzkich zmysłów niekoniecznie musi być idyllą dla rozkosznie brzmiących małych ptaszków. Co chciałbym spuentować tym, że jeśli już miałbym być ptakiem, to najchętniej jastrzębiem.

Zwickau 1147969262365030090

Prześlij komentarz

  1. Ktoś tu jest fanem Periphery...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W rzeczy samej. Bulba słuchałem zresztą jeszcze zanim stworzył Periphery.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)