Loading...

Welcome to Liberec, czyli browar, skłot i Bollywood.

Opuszczając Frydlant w kierunku południowym, podążając krętą drogą biegnącą pośród zielonych łąk, załamujących się wzniesień i rdzawojesiennych drzew, mijając po drodze nieliczne domostwa, a czasami również murowane, zrujnowane folwarki z powybijanymi oknami i dziurawymi dachami, pozostałościami po wysiedlonych stąd po wojnie Sudetendeutsche, dojeżdża się w końcu do Liberca.

Piąte pod względem wielkości miast w Czechach, pozostaje dla mnie po tej krótkiej wizycie w zasadzie terra incognita. Otóż jak się do takiego miejsca przyjeżdża po zmroku, z dużym ciśnieniem na balangę, zaś następnego poranka pogoda zniechęca, a terminy wręcz uniemożliwiają eksplorację terenową, to człowiekowi zostają jedynie strzępy ubiegłego wieczoru oraz notatki. Cóż, takie życie.

Wellness Hotel Stara Pekarna (największe plusy to Urquell w dobrej formie za 8zł oraz recepcjonistka) udało się ogarnąć za stosunkowo niewielkie pieniądze, sporo z kolei zeszło na taksówki. Otóż Uber tu nie działa, a interesujące lokale są rozsiane po całym mieście, które to dodatkowo jak na złość jest położone na wzgórzach, czyli spacer po nim to po jakimś czasie dość nużąca sprawa. No i dodatkowo byliśmy w czwartek, zaś czeskie miasta poza Pragą mogą się pochwalić jakąkolwiek żywotnością jedynie w piątki oraz soboty.

Pierwszy kurs zawiózł nas na obiadokolację do minibrowaru Warehouse, o którym na necie ciężko cokolwiek wyszperać, a sam fakt znalezienia tego miejsca zawdzięczam stronie pivnici.cz, na którą swoją drogą polecam wchodzić w razie jakichkolwiek wycieczek piwnych do naszych południowych sąsiadów – jest chyba najbardziej aktualna. Wspomniany Warehouse po zmroku wygląda z zewnątrz trochę jak westernowy dom towarowy, tyle że murowany – w połączeniu z dobrze dobranym oświetleniem robi to całkiem niezłe wrażenie. W środku jest dość chaotycznie. Nie jest to typowa obskurna czeska gospoda, a raczej lokal z górnej półki z randomowym wystrojem, mogącym świadczyć o tym, że projektant wnętrz zbyt entuzjastycznie podszedł do kwestii depenalizacji posiadania marihuany w Czechach kilka lat temu. Jeszcze bardziej entuzjastycznie niż ja. Długi półokrągły, oklinkierowany bar, do którego przyczepiono sporych rozmiarów metalowy odlew motocyklu (wtf?), do tego czarnobiałe zdjęcia, kafle na podłodze, a pod stropem masywne drewniane bele. I spokojna rockowa muzyka z głośników. Obsługa profesjonalna i uśmiechnięta, czyli nie stereotypowo czeska, a półotwarta kuchnia wzbudza zaufanie. Zupa fasolowa bardzo dobra, zaś kurczak pieczony metodą tandoori delikatny i soczysty. Miejsce jest drogie, bo za drugie danie trzeba wysupłać około 40zł, ale moim zdaniem warto.

Szczególnie, że prawdziwym zaskoczeniem były piwa, sprzedawane pod marką Kousek Piva. Kousek Jedenactky Svetly Lezak 11 to piwo chlebowo-słodowe, rześkie, z silnymi ziołowymi nutami chmielu, nutką piwniczną i średnio mocną goryczką. Kolejny świetny czeski pils bez śladu diacetylu (7,5/10). Kousek Dvanactky Polotmavy Lezak 12 jeszcze mocniej zaskoczył – nuty tostów, znowu sporo ziołowego chmielu, chleb, trochę orzechów i podkreślona goryczka. Bez karmelu, bez jednowymiarowej słodowości, rześkie i świetne polotmave. Nie wiedziałem, że w obrębie tego stylu w ogóle da się to tak zrobić (7,5/10). Kousek Ale 10 (sezonowo to piwo wymieniane jest na czternastkę) jest intensywne jak na swoje parametry – mocne uderzenie świeżego mango, brzoskwinia, podkreślona goryczka. Akurat w tym piwie był obecny śladowy diacetyl, w połączeniu z nachmieleniem najbardziej się jednak kojarzył z jogurtem. Mnie nie przeszkadzał w takim układzie, komuś innemu może – więc ostrzegam (7/10).

Następna taksówka zawiozła nas do craftowej knajpy o nazwie Pivni Bar Azyl. Taksiarz gromko się roześmiał, kiedy zatrzymał swój wóz przed wejściem do tego, jak to ujął, „luksusowego lokalu”. I faktycznie – Pivni Bar Azyl to knajpa o uroku skłotu. Albo inaczej – jest to speluna. Nie tak bardzo speluna, jak autentyczny skłot w opuszczonej synagodze w Krzeszowicach, gdzie dekadę temu grałem koncerty, ale jednak speluna. Przy czym wbrew pozorom spoko tam było, a mojemu kuzynowi się wręcz bardzo spodobało. Pełno wlepek pokroju Good Night White Pride, DIY or die, chadecy = naziści, Antifa, jakieś stare plakaty z festiwali sprzed 10 lat, na których główną gwiazdą było Heaven Shall Burn i podobni, połowa klientów z dredami i kolczykami w miejscach, w których chyba boli, część z tunelami w uszach, a do tego smród będący połączeniem nieumytego kibla z zaduchem panującym w szatni męskiej po zajęciach z WF-u w liceum. Z głośników leciały akurat czołowe szlagiery szansonistów Cannibal Corpse. Takie mocno polityczne, mocno lewicowe miejsce, w którym jedynymi psami są takie ze świecącymi obrożami chodzące na czterech łapach, zaś człowiek waha się przed pytaniem o numer na taksówkę, żeby nie wywołać jakiejś draki związanej z jego burżuazyjnym podejściem do przemieszczania się po mieście.

Poza całym przekrojem butelkowanych cold brew i lemoniad z dodatkiem mate, jest tutaj całkiem sporo piwa, no i jak na czwartek w czeskim mieście, było też całkiem sporo ludzi. Kranów jest pięć, przy czym uzbrojone w trakcie naszej wizyty były niestety tylko dwa. Klasyczny Albrecht Svetly Lezak 12 z pobliskiego Frydlantu to świetne piwo, ale o nim już wcześniej napisałem. Antos Svatovaclavsky Special 12 z kolei dawał po zmysłach niemożebną dawką maślanego diacetylu. Poza tym jednak kompozycja słodowo-chmielowa była przyjemna, zaś ziołowa goryczka jeszcze lepsza, więc powiedzmy, że aż tak źle też nie było, przynajmniej we smaku (4,5/10).

Następna taksa zabrała nas, jak się okazało, na miejscowy campus studencki, bo tam działa jedyny chyba klub w mieście otwarty również w czwartek, czyli S Club. Osobne wejście prowadzi do restauracji, utrzymanej w klimatach amerykańskiego sport baru połączonego z restauracją rodzinną. Tutaj w końcu miałem okazję skosztować Volba Sladku Prvni 12, sezonowego piwa uwarzonego przez Urquell we współpracy z Adamem Matuską. Pomyślałem sobie, że jak już dwóch twórców najlepszych czeskich pilsów (Urquell niefiltrowany i Matuska Svetle to najlepsze piwa w tej materii, jakie do tej pory piłem), no to gańby nie będzie. I nie było. Wzorowe proporcje słodowo-chmielowe, podkreślona goryczka, fajna chmielowa ziołowość, przy czym obecność Citry i Cascade jest wyczuwalna jedynie w marginalnych nutkach cytrusowych. Niesamowicie pijalna pozycja, wprawdzie nie osiągająca poziomu dwóch wyżej wymienionych piw jego autorów, ale jest naprawdę niedaleko (8/10). 

Tyle restauracja, a przecież drzwi obok jest też klub. W ten dzień wpadli na super pomysł – zorganizowali Bollywood party. Wyglądało to tak, że cały klub był pusty, a na parkiecie pląsały sobie jakieś kobiety w sari, które z daleka wyglądały jak zakonnice, a z bliska jeszcze gorzej. Do tego dwóch znudzonych ochroniarzy i DJ, który miał chyba ochotę powiesić się na kablu od słuchawek. Przynajmniej ja bym miał na jego miejscu. Super impreza, damo negocjowalnego afektu. Miły ochroniarz zadzwonił nam po taksówkę, którą szybko wróciliśmy do centrum. Makaron zapity Hoegaardenem w sieciówce Staropramena o nazwie Potrefena Husa mocno dał radę i ukoił zmysły. Swoją drogą Hoegaarden to jeden z tych koncerniaków, które jak najbardziej wyznaczają standardy w obrębie swojego gatunku. 

Wyboru w centrum nie było zbyt wiele, wszak był to czwartek w Czechach, jak już wspomniałem chyba osiem razy. Wylądowaliśmy w knajpie Single Bar, z której jeszcze zrobiliśmy sobie wycieczkę do bodajże Barbara. Poziom "zdegustowania" przekroczył jednak już jakikolwiek bezpieczny poziom, więc niewiele jestem w stanie powiedzieć o tych miejscach, poza tym, że mi się podobały.

Nazajutrz śniadanko, bezpieczne 0,0 na alkomacie i jazda dalej w celu załatwienia służbowych spraw po niemieckiej stronie granicy. Tamtejsze tereny są zresztą też bardzo ciekawe – ale o tym napiszę kiedy indziej.
Volba Sladku 3910691849304572155

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)