Loading...

Na piwie w Eindhoven

Wiosna chyba już na dobre rozgościła się na naszym kontynencie, więc wczorajsze niedzielne popołudnie w Nadrenii trzeba było wykorzystać do zwiedzania. Zastanawiałem się nad Kolonią, w której byłem ostatnio pewnie pół mojego życia temu, ale dwa browary w oddalonym o godzinę od bazy Eindhoven przeważyły w końcu szalę na korzyść Holandii. Nie sprawdziłem wcześniej, czy samo miasto jest warte zwiedzenia, błędnie zakładając, że skoro Antwerpia, Nijmegen czy nawet przygraniczne Venlo mają bardzo ładne starówki, to Eindhoven nie będzie odstawało. Nie wziąłem pod uwagę, że miasto znane jest nie tylko z klubu PSV, ale i z przemysłu Philipsa oraz fabryki DAF, co w trakcie Drugiej Wojny Światowej wystawiło je na pierwszą linię strzału. Spora część historycznej części miasta została zburzona w wyniku alianckich bombardowań, a brak szacunku dla tradycji ze strony lokalnych władz nie dość że uniemożliwił odbudowę historycznych budynków, to w dodatku doprowadził do zrównania z ziemią neogotyckiego ratusza w latach 1960-ych.

Wjeżdżając do miasta od strony południowej można się poczuć jak na przedmieściach angielskich miast i miasteczek. Równa droga jest flankowana przez przyklejone do siebie, dwukondygnacyjne domki z czerwonej cegły. Wyznacznikiem lokalnym jest obecność ścieżek rowerowych wzdłuż wszystkich głównych dróg, no i rzecz jasna, jak to w Holandii, masa rowerzystów. W małym, płaskim jak deska, dobrze skomunikowanym kraju ten środek transportu jawi się wręcz jako oczywistość.

Centrum wygląda inaczej. Tutaj króluje (post)modernizm różnorakich odcieni, często naznaczony betonowym brutalizmem. Biurowce oraz budynki z punktami usługowymi o niekoniecznie spójnej estetyce często są pokryte klinkierem, ale brakuje im duszy, zaś ogrodzone osiedla apartamentowe poprzez powtykaną w różne miejsca zieleń nieudolnie próbują maskować wylewający się z nich beton. Przy wejściu do galerii handlowej na 18 Septemberplein znajdują się gigantyczne filary szczelnie pokryte rdzą – nie wiadomo, czy to celowy turpizm, czy zwykłe lenistwo, czy też pragmatyczne połączenie tego i tego. 

Z kolei złożona z trójkątowych okien wielka szklana sfera o nazwie The Blob wbrew swojej nowoczesności przynajmniej wydaje się mieć jakiś zamysł estetyczny. Na pierwszym piętrze Bloba znajduje się swoją drogą świetna kawiarenka, w której nagromadzono tyle zieleni w donicach, że krzaczory aż się wylewają między stoliki – fajne miejsce.

Główny deptak miejski, Rechtestraat, położony jest wzdłuż osi północ-południe pomiędzy ciągami mało fantazyjnych, żeby nie rzec nudnych, często ceglanych kamienic, które nie mają w sobie absolutnie nic z uroku wysokich, wąskich kamieniczek patrycjuszowskich tych lepiej zachowanych starych miast Niderlandów.

W obliczu tego wszystkiego najbardziej korzystnie wypadły te najnowsze architektoniczne elementy krajobrazu, bo przechylenie balansu na korzyść szkła a niekorzyść betonu przynajmniej sprawia, że nie robią przytłaczającego wrażenia. Choćby wieżowiec Vesteda, wąska konstrukcja na planie trójkąta, wysoka na 90 metrów, podobna do nowojorskiego Flatiron Buildingu – niekoniecznie chciałbym w jej mieszkać, ale wygląda całkiem ciekawie.

Niewyraźnie może się zrobić na widok tubylców. Holendrzy to najwyższy naród świata. Ma to taki efekt, że na ulicy czuję się względnie mały, a co jakiś czas mijam atrakcyjne niewiasty, które jednak nawet dla mnie byłyby zbyt wysokie – mam bowiem 1,80m wzrostu, czyli tyle ile wynosi średnia (!) dla kobiet holenderskich. Osobną kategorię stanowią holenderscy rowerzyści, czyli właściwie ogół Holendrów, którzy jeżdżą po swoich ścieżkach z nonszalancją i brakiem szacunku dla pieszych porównywalną do zachowania za kierownicą samochodową sporej części moich współplemieńców.

Ludzi w centrum Eindhoven tej niedzieli było swoją drogą bardzo dużo, nie tylko miejscowych oraz przybyszy z całego świata (w Holandii przebywa sporo Indonezyjczyków, pochodzących wszak z niegdysiejszych Holenderskich Indii Wschodnich). W oczy rzucały się jednak głównie grupy kibiców, a to dlatego, że miejscowe PSV tego dnia grało mecz. No i cóż mogę powiedzieć – dla domorosłych oikofobów, którzy na każdym kroku podkreślają, że tylko u nas kibice robią bydło, a „na zachodzie sobie już z tym dawno poradzono” i jest pełna kultura, widok starówki Eindhoven w dzień meczu mógłby podziałać otrzeźwiająco. Musieliśmy chodzić slalomem między nawalonymi, śpiewającymi, wrzeszczącymi, rzucającymi petardy i odpalającymi race oraz kolorowe fajerwerki dymne kibicami, którzy z kolei po pijaku musieli manewrować między pozostawionymi pośrodku deptaków przez policyjne konie odchodami, stanowiącymi coś w rodzaju śmierdzących wałów przeciwludzkich. Plac przed całkiem imponującym kościołem świętej Katarzyny był dosłownie usłany śmieciami, butelkami po piwie i upitymi, ryczącymi ludźmi w czerwono-białych trykotach w paski, a pomnik Fritsa Philipsa, zasłużonego obywatela miasta, robił wrażenie spetryfikowanego śmieciarza, który obrócił się w spiż na widok całej tej boruty.

Po przejściu połowy Rechtestraat dalsza wędrówka stała się niemożliwa. PSV zatarasowało całą drogę wszerz i wzdłuż, a że w powietrzu latały różne rzeczy, włączając w to kubki z niedopitym piwem, troska o higienę przekierowała nas na boczne uliczki.

W końcu doszliśmy do mostu nad rzeczką Dommel, gdzie po jednej stronie straszyła przybudówka Van Abbemuseum, gigantyczny betonowy kloc, który oczywiście musi kryć w sobie galerię „sztuki” współczesnej, a z drugiej zapraszał odnowiony, podłużny budynek przemysłowy, w którym niegdyś chyba robiono tekstylia, a od kilku lat warzy się piwo. Oto Stadsbrouwerij Eindhoven.

Nie jest to klasyczny browar restauracyjny. Część produkcyjna nie jest dostępna dla gości poza płatnymi oprowadzeniami połączonymi z degustacją, na które trzeba się zawczasu zapisać, ale za to w innej części budynku mieści się szykowny tap room. Jego styl jest ceglano-skórzano-postprzemysłowy, rzekłbym trochę loftowy, uzupełniony o sporą ilość tablic kredowych, długi bar, rock’n’roll z głośników oraz aż czternaście nalewaków, do których podpinane są wyroby browaru w szerokiej gamie stylistycznej. Obsługująca nas, bardzo sympatyczna Indonezyjka (o ile dobrze odgadłem jej pochodzenie) wprawdzie potrafiła doradzić, ale na pewne kwestie dotyczące składu piw nie potrafiła dać odpowiedzi. Nie szkodzi, osobiście nigdy właściwie nie mam z tym problemu, o ile obsługa nie wygaduje głupot.

Do rzeczy – zestaw testerów kosztuje w lokalu 12 ojro, przy czym są to cztery piwa po 200ml. Biorąc pod uwagę, że poza zestawami piwa są lane w ilości 250ml po około 5 euro, jest to bardzo dobra opcja. Tyle tylko, że zestawy obejmują jedynie piwa poniżej 10% alko, więc quadruple i RISy odpadają i trzeba je domawiać osobno.

Zacząłem od klasyki. 15 Watt to taki pseudo-pils, łagodny, słodowy, niskogoryczkowy, ze słabymi nutkami zielonymi w posmaku (4,5/10). Witte Dame to witbier na modłę hoegaardenową. Trochę kolendry, cytrusik, pszeniczny akcent. Lekka siarka, która w tej konstelacji akurat jest plusem dodatnim. Średnio intensywne, bardzo rześkie piwo (7/10). Wielką niespodzianką okazał się dubbel Oude Haas. Czekolada i karmel z jednej strony, ciemne owoce (ciemne grono, śliwki) z drugiej. Półpełne, słodkawe, deserowe piwo. Nie pamiętam, kiedy ostatnio piłem tak udanego przedstawiciela stylu (7,5/10). Zdecydowanie gorzej wyszedł tripel Heeren van Eynthoven. Delikatna morela i brzoskwinia, fenole na poziomie minimalnym, alkohol niestety wyczuwalny. W smaku fenole i delikatny cytrus sprawiają, że alko wtapia się bardziej w tło niż w zapachu, ale generalnie niska intensywność bukietu wraz z ewidentną alkoholowością czynią to piwo średnio udanym (5/10). Z kolei 40 Watt to porządnie nachmielony belgijski blond w myśl szkoły browaru De La Senne. Brzoskwinia, akcenty ziołowe i cytrusowe, podkreślona goryczka, a do tego delikatna siarka na akceptowalnym, pilsowym poziomie. Piwo zniknęło ze szkła w okamgnieniu (7/10). 150 Watt to typowy quadrupel – lekki karmel, brązowy cukier i cała masa owoców , którymi baza słodowa jest pokryta. Dojrzałe czerwone jabłko, gruszka, ciemne grono, aronia. Piwo jest kremowe, musujące, ciężar tych 10% alkoholu jest wyczuwalny, choć nie ordynarny. Mimo wszystko, przy lepszym ułożeniu nota byłaby jeszcze wyższa (7/10).

Przechodzimy do nowej fali. Fine Fleur Mosaic to udana session IPA, z nutami cytrusów, ananasa, karamboli oraz nafty. Lekka, sesyjna, dobra (6,5/10). Naar De Knoppen (nowofalowy lager sprzedawany jako lentebier/piwo postne) był słodowy w przyjemnie ciasteczkowy sposób, ale i chmielowy, z żółtymi owocami na średnim poziomie intensywności (7/10). ‘APA’ (7% alko) o nazwie Allure była w pełni udana – cytrusy, ale i zielone nutki chmielowe, w miarę soczyste piwo z podkreśloną goryczką (7/10). Euforie to klasyczna AIPA łypiąca w stronę zachodniego wybrzeża. Cytrusowa, żywiczna, trochę ziołowa, wytrawna, z silną goryczką. Świetne piwo (7,5/10).

Dumą browaru jest RIS z dodatkiem wanilii burbońskiej o nazwie 400 Volt. Piwo mocno palone, o stosunkowo niskim poziomie nut kawowych i czekoladowych, wyraźnie waniliowe, przez co miałem skojarzenia z drewnianymi klepkami. Delikatne ciemne owocki, paloność ma w sobie coś torfowego. 10% alko wyczuwalne, choć w skondensowanej formie. Dobre (6,5/10).

Bogatość zapachowa nie ustała swoją drogą po przekroczeniu progu toalety. W samym kiblu pachniała senchą, zaś uruchomiona suszarka typu airblade koncernu Mitsubishi rozsiewała wokół siebie dyskretny urok gnojówki.

Do browaru przyszliśmy jednak nie tylko na piwo, ale również na jedzenie. A jakie jest zwyczajowe żarcie w holenderskich restauracjach? Ano jest drogie, porcje są małe, a dania zwykle średniej jakości. Holendrzy potrafią nawet zmaścić stek ze strusia. Z tego powodu nie zdziwiło mnie, że Stadsbrouwerij Eindhoven stał się z miejsca najlepszą holenderską restauracją, w jakiej byłem (niski poziom konkurencji), ale zupełnie szczerze to jedzenie wywołałoby błogi uśmiech na mojej twarzy również w każdym innym kraju. Jako że browar chwali się własnym smokerem, zamówiłem dwa dania, które zostały przyrządzone za jego pomocą. Skrzydełka ze smokera w sosie barbecue były dobrze zamarynowane i soczyste, zaś boczek ze smokera w towarzystwie cebulowego chrustu, piklowanej cebuli oraz roszpunki bardzo aromatyczny, a jednocześnie soczysty. Jedzenie na duży plus.

Reasumując – wycieczka do Eindhoven była ciekawa, nawet jeżeli miasto estetycznie odstaje pośród innych holenderskich miejscowości raczej in minus. A do Stadsbrouwerij Eindhoven warto się wybrać – jeśli browar potrafi zrobić zarazem świetnego dubbela, jak i bardzo dobrą ajpę, no i kucharz wie, jak za pomocą smokera upichcić wyśmienity boczek, to można temu tylko przyklasnąć.
piwne podróże 6041688483641842728

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)