Loading...

Piwo w dużym, zapadającym się mieście

W Bytomiu, odległym od mojego obecnego miejsca zamieszkania o ledwo 20 kilometrów, byłem w ciągu 33 lat mojego życia dokładnie trzy razy. Za pierwszym razem było to w dniu moich narodzin. Nie pamiętam tego zbytnio, szczerze powiedziawszy (pewnie dobra impreza była). Drugi raz to było jakieś 7 czy 8 lat temu, w trakcie nauk przedmałżeńskich. Pojechaliśmy tam z moją obecną żoną w zimę, kiedy ołowiane niebo posępnie wisiało nad zapadającym się miarowo pod ziemią, szarym miastem, któremu odwilż przysporzyła ornamentów w postaci hałd zabłoconej śnieżnej brei. To było straszne przeżycie – absolutna, wręcz apokaliptyczna beznadzieja, jaka wyzierała z tej miejscowości była niesamowita. Trzecia moja wizyta w Bytomiu wypadła zeszłego lata. Niebieskie niebo, wysoka temperatura, zieleń… ale właśnie – zachwaszczone połacie zieleni wystające spomiędzy zbrużdżonych sprejową grafomanią miejscowej patologii familoków, wiodąca pomiędzy familokami dziurawa droga, przy której kręciły się pijaczyny z niekompletnym uzębieniem – kolejny raz wspomniana, przygnębiająca beznadzieja, mimo wydawałoby się optymistycznie nastrajających warunków pogodowych. Bytom, miasto mojego urodzenia, jawił mi się znacznie gorzej od 'najbardziej na południe położonej dzielnicy Warszawy' (tej na „S”, sąsiadującej z Katowicami). W końcu jednak trzeba było pojechać tam po raz czwarty, wszak od jakiegoś czasu przy bytomskim rynku działa browar restauracyjny. 

Aura tym razem nie rozpieszczała. Głęboka zima, która w górach urokliwie pokrywa wysokie drzewa białymi czapami śniegu, w dużych miastach łączy biały opad z nieposprzątanym brudem, a nad powstałą w ten sposób breją unosi się dyskretny urok smogu. Plusem jest to, że pod bytomski rynek można podjechać samochodem, tak że nie trzeba zbyt długo iść na nogach, żeby się dostać do browaru. Ciężko wykorzenić z siebie pewne, skamieniałe z czasem przekonania, toteż i pierwsza osoba, która nas minęła po zaparkowaniu auta, zakołtuniony bezdomny z plastikowanymi siatkami na nogach, dodatkowo mnie zdeprymowała. Rozpadające się kamienice przy bezludnym, pustym rynku, jeśli nie liczyć kiczowatych ozdób świątecznych na jego środku, jego rozległość połączona z fatalnym stanem budynków na jego obrzeżu – gdyby nie to, że celem wycieczki był browar, to pewnie do końca dnia byłbym trochę przygnębiony. 

Umiejscowiony niemalże na rogu rynku browar Piwnica Gawronów jawił mi się jako azyl od tragedii na zewnątrz. Wstawiony do dawnego schronu przeciwlotniczego, za dużymi, ciężkimi metalowymi drzwiami, pod względem wnętrza bardzo mi się spodobał. Tomek z Piwnych Podróży narzekał nie tak dawno temu, że browar przypomina ruską dyskotekę w interpretacji błaznów z Hollywoodu; taką, w której mordują koks i ćpają pracowników ambasady amerykańskiej. Mnie z kolei taki częściowo może loftowy, minimalistyczny industrializm Piwnicy Gawronów bardzo podszedł. Cegły, metal, umiejętne podświetlenie – trafiło to do mnie. Faktycznie mocno klubowo, przy czym jest to „mój” rodzaj klubowości. No i jeszcze śliczna blond barmanka, której uroda kontrastowała z całym Bytomiem. To plusy. Minusem była muzyka puszczana z telewizora, co jednak nie przeszkadzało zbytnio. Zastanowiło mnie, jak wyglądają dyskoteki w takiej raczej średniej wielkości sali w kształcie litery L, bo tego typu imprezy Piwnica organizuje. Warzelnia o wybiciu 5 hl znajduje się w rogu, a więc wbrew brewpubowej tradycji nie w centralnym miejscu za barem, można ją jednak podziwiać przez częściowo przeszkloną ścianę, tak samo jak ustawione w rzędzie tankofermentory. 

Plusem były też ceny. 7-8zł za duże piwo, jedzenie też niedrogie, a przy tym naprawdę niezłe. I wbrew wrażeniu, jakie można odnieść po wizycie na stronie internetowej browaru, oferta żywieniowa nie ogranicza się do burgerów i obejmuje również bardziej klasyczne dania obiadowe. 

Usiedliśmy w loży obitej eko-skórą przy masywnym stole i rozpoczęliśmy degustację. Znaczy się, ja rozpocząłem. Pils, probierz umiejętności piwowara, był lekko chlebowy, średnio gorzki, lekko piwniczny. Nachmielenie subtelnie pikantne, ale niezbyt wyraziste. W zapachu były obecne ostrawe nutki kojarzące się z rozpuszczalnikiem, w smaku już na szczęście nie. Ogółem jako tako (5/10). Pana Banana smakował jak omnipulok wajcen, w tym sensie, że aromat banana był tak silny, jakby w piwie wylądował jakiś laboratoryjny dodatek. Pulpa bananowa, trochę nut słodowych – przypominał mi breję z bułki i banana, którą jadałem jako dziecko. Piwo było zawiesiste, co działało na niekorzyść rześkości, a przy tym, mimo wspomnianej przesterowanej estrowości, pustawe w smaku (4/10). Dark lager o nazwie Vader okazał się być po frankońsku miedzianej barwy. Chleb rodzynkowy, delikatny karmel i orzech, sporo nut owocowych, truskawkowych wręcz, których w teorii nie powinno tu być, ale w zasadzie całkiem nieźle urozmaiciły piwo. Niestylowe, ale ok (6/10). I wreszcie piwo sezonowe, którym był Brown Porter (na kranach były też Miodowe oraz Świąteczne, które postanowiłem sobie jednak odpuścić). Gładki, lekko kawowy, średnio pełny, z nutą świeżej śliwki, lekką kwaskowością i ponownie kawowymi posmakami. To było dobre (6,5/10). 

Wbrew temu, co o Piwnicy Gawronów słyszałem, nie było tragedii. Pszeniczne mi nie podeszło, żadne inne piwo nie wywarło na mnie dużego wrażenia, ale wypić się dają, nawet jeśli w niektórych można wyczuć błędy produkcyjne. Jeśli więc ktoś tak jak ja lubi ‘zaliczać’ kolejne browary restauracyjne, to ma powód żeby zajrzeć do Bytomia.

piwne podróże 7115606152456887133

Prześlij komentarz

  1. Ja w kwestii miasta na S...

    Jednak znacznie lepiej brzmi: "Największe miasto na południe w województwie kieleckim" :)
    https://pl.wikipedia.org/wiki/Województwo_kieleckie_(II_Rzeczpospolita)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, to się czegoś nowego nauczyłem. Radom, Kielce, Sosnowiec, wszystko w jednym ;)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)