Loading...

WFP 2017 ed. I – urok stałości

Cóż nowego można napisać o festiwalu piwnym, który odbył się po raz piąty w tym samym miejscu i od momentu, w którym organizatorzy zdecydowali się na zapraszanie wystawców oraz piwoszy do strefy VIP stadionu Legii Warszawa, ma słuszną renomę najlepszego krajowego festiwalu piwnego? W zasadzie można napisać niewiele nowego, poza tym, że było świetnie, a i tak jest coraz lepiej. Adam Czogalla na swoim mikroblogu zwraca uwagę na kwestię rutyny w sensie pozytywnym, i faktycznie – z rozmów z ludźmi zajmującymi się festiwalem od strony kulis wynika, że tak jak jeszcze na poprzedniej edycji panował chaos, a wiodącym modus operandi była improwizacja, tak obecna edycja była dużo lepiej zaplanowana i osoby uwijające się na ‘bekstejdżu’ doświadczały mniejszej ilości stresu. 

Nad czym warto popracować, to nagłośnienie głównej sceny, bo pod tym względem różowo nie było, łagodnie rzecz ujmując. Ale tak ogółem, z tego co zauważyłem, wykłady oraz dyskusje na scenie przyciągają coraz mniejszą widownię. Może brakuje kontrowersji? A może chodzi o jeszcze coś innego? Nie wiem tego, wiem jednak, że stosunkowo mała publika na czwartkowym panelu, w którym i niżej podpisany miał okazję uczestniczyć, sparowana z beznadziejną akustyką, elegancko zgrała się z absolutnym brakiem trzeźwości praktycznie wszystkich panelistów (nie zamierzam udawać, że pod tym względem odstawałem od reszty). W piątek z kolei w trakcie nagrywek Na Dnie Fermentora live pod tym względem było dużo lepiej, Jurek i Łukasz trzymali się dobrze, ja zaś ze stresu wytrzeźwiałem tuż przed wejściem na scenę. Temat był ciekawy, bo o aromatach, a gość specjalny, tj. whiskerowiec Marcin Ostajewski poruszył kilka ciekawych kwestii, które warte są odrębnego, krótkiego wpisu, który zamierzam niebawem wysmażyć. Szkoda więc, że mało było słychać.

Frekwencja dopisała, choć w piątek dopiero pod wieczór zrobiło się tłoczno. Za to aż za bardzo. Jako że festiwal zaczynał się tego dnia o 12, to przez dobrych kilka godzin część wystawców się zapewne nudziło. Poza Pracownią, gdzie kolejka na kilkanaście osób była stałym elementem krajobrazu festiwalowego, i to od samego początku, czyli czwartku o 16ej, aż po koniec piwa. Nie koniec festiwalu, bo Pracowni piwo się skończyło wcześniej niż festiwal, takie mieli wzięcie. Pewnym minusem było zamknięcie trybun na czas treningu Legii, co spotęgowało ścisk wewnątrz, wydaje mi się jednak, że przeżyłem na WFP już gorsze tłoki.

Tłoki tak, tłuki z kolei już niekoniecznie, a to za sprawą pewnego ochroniarza, który powinien zostać wymieniony w trybie pilnym. Obrażanie ludzi i podjudzanie atmosfery, która mogła się skończyć bójką świadczy nie tylko o braku kultury, ale i o braku predyspozycji do tego zawodu. Jest to tym bardziej przykre, że akurat na Legii stara gwardia ochrania obiekt umiejętnie i kulturalnie.

Ciekawa rzecz – dopiero w trakcie pisania tej relacji dotarło do mnie, że ani razu nie byłem na trybunach. Raz bodajże wyszedłem na dwie minuty żeby się przewietrzyć, i tyle. Ominął mnie zupełnie tradycyjny przemarsz piwowarów po murawie oraz wręczenie nagród konkursu piw domowych (okazało się po publikacji relacji, że konkurs się nie odbył). Co świadczy tylko o tym, jak dobrze się bawiłem wewnątrz. Na dwór, pardon, na pole wychodziłem więc tylko po szamę. Pieróg ze Słoniątka był smaczny i ekonomiczny, pierożki z tybetańskiego food trucka jak zwykle bardzo dobre, z kolei krakauer z Wurst Kiosk był raczej byle jaki. Jedzeniowo zresztą tak jak zawsze rządziła Chmielarnia, bo ryżowo-mięsne, aromatyczne, pikantne dania moim zdaniem z piwem się najlepiej komponują. I niedrogie były, przy okazji.

Przejdźmy jednak do piw. Zacząć wypada od Pracowni Piwa, która miała najładniejsze, pachnące nowością stoisko oraz największą ilość ciekawych piw. Jak już wspomniałem, przed ich stoiskiem stała w zasadzie permanentna kolejka, niezależnie od tego, ile ludzi przebywało w danej chwili na terenie stadionu. Kilka premier i wszystkie dotychczasowe piwa z serii LAB, dotychczas dostępne tylko w krakowskim Tap House, miały swoją niezaprzeczalną moc przyciągania. 

Zacznijmy od LABów właśnie. LAB4 Imperial Saison Merlot BA to mocne uderzenie sokiem z czerwonego grona, nut świeżego soku z jabłek, w połączeniu z lekko przyciemnionymi nutami słodowymi, rodzynkami w alkoholu oraz delikatną cierpkością w finiszu. Strzał w ósemkę (8/10)! LAB7 Sour Ale Agrest był kwaśny w sam raz (a więc bez przegięcia), agrestowy, z nutami białej porzeczki oraz cytryny. Niesamowicie rześkie piwo (7,5/10). LAB8 Sour Ale Śliwka jest oczywiście śliwkowy, choć pojawiały się i nuty innych, czerwonych owoców, miałem nawet skojarzenia z rabarbarem. Ponownie zbalansowany kwas i wzorowa rześkość (7,5/10). LAB1 Sour Grodziskie Whisky BA jest faktycznie tak oryginalny jak jego nazwa. Kwas, owoce, białe grono, ciut wędzonki grodzisza, ale i subtelne akcenty torfowe. Zbalansowane, a przy tym wielowymiarowe piwo (7,5/10). LAB6 Imperial Saison Muscat BA jest piwem bardzo słodkim, z nutami soczystych rodzynek, po ogrzaniu pojawiają się muskatowe nutki i trochę drewna. Lekko pikantne, słodkie, rozgrzewające. Klasa (8/10). W aromacie LAB11 Sour Brett Baltic Porter Cognac BA rządzą wprawdzie bretty, ale w wydaniu owocowym. Skojarzenia z flandersami są wyraźne – pełno wiśni oraz innych czerwonych owoców. W smaku jest już bardziej słodowo, porterowo, szczególnie w lekko palonym finiszu. Wprawdzie wpływ koniaku nie był dla mnie oczywisty, ale to jest wciąż bardzo dobre piwo (7/10). 

Mr. Hard’s Rocks Coffee ma bardzo dobitne ciało, natomiast wyrazista paloność oraz podbita kawowość w smaku świetne owe ciało wypełniają. Najlepsza z ponadpodstawowych wersji flagowego RISa Pracowni (8/10). No, druga najlepsza. Najlepszym piwem Pracowni na festiwalu był bowiem moim zdaniem Mr. Hard’s Rocks Sweet Dreams, z dodatkiem laktozy, skórki pomarańczy, kakao oraz kawy. Wspomniane ciemne dodatki są schowane w tło, na przód zaś wysuwa się pomarańcza oraz laktoza. A jestem wielkim fanem tego połączenia. Przy tym piwo jest gładkie jak jedwab, oszczędnie wysycone i dobitnie słodkie. No i w finiszu ponownie się odzywa wspomniana skórka, tym razem jako kontra dla słodyczy. Z pewnością nie każdemu podejdzie, ale moim zdaniem wyszło fenomenalnie (8,5/10). Dwa razy wychyliłem szklanicę Troszku Mętne. Nazwę należy interpretować ironicznie, piwo jest bowiem bardzo mętne, a smakuje jak sok z grejpfruta sparowany z piwem. Mega soczyste, mega cytrusowe, lekkie, a przy okazji tak mocno pikantne od chmielu, że podczas picia kolejnych dwóch piw miałem jeszcze od Mętnego szpilki w gardle (7/10). Żeby jednak nie było do końca różowo, to jednym piwem się rozczarowałem, a mianowicie 700! Piwo wyszło mocno ziołowo-konopne i trawiaste. Jeżyny wychodzą dopiero po ogrzaniu, i to bardzo subtelnie. Nie żeby było złe, było średnie (5/10). Ogółem rzecz ujmując, Pracownia pozamiatała.

Rozczarował mnie z kolei niespodziewanie Artezan. Bode Nie Manuj to faktycznie bomba aromatyczna, z tym że mimo cytrusowości jest mocno granulatowa. Nie ma też soczystości w smaku, której oczekuje się po NEIPA (5,5/10). Wiewiór jest tak orzechowy, jak można wywnioskować z nazwy, uzupełniony o nuty czekoladowe, nie spasował mi w nim z kolei ściągający charakter finiszu (5/10). Tuk Tuk jest piwem jednoznacznie brettowym, przy czym są to bardziej owoce niż stajnia. Fajny aromat, smak niestety pusty, szczególnie w finiszu. Dodana limonka rozpłynęła się w tle (5/10).

Kingpin przywiózł do Warszawy dwie premiery. Alphonse to bardzo fajne, leciutkie grisette, z subtelną pszeniczną podbudową i belgijskimi nutami pokrewnymi goździkowi, uzupełnione o wyraźny rumianek. Bardzo rześkie (7/10). Cherokee Blues z kolei to klasyczna, prawilna ajpa, soczyście chmielowa, grejpfrutowa, z nutami żółtych owoców (brzoskwinie). Jak na Niechanowo, to goryczka wyszła niespodziewanie umiarkowana (7/10). Fajnie wyszedł też Fake Lancelot.

Birbant to sympatyczne chłopaki, ale nie potrafię się od długiego czasu przekonać do ich piw. P.I.S. and Love Bourbon BA poza torfem nie chłostał nozdrzy kokosem i wanilią, ale obierkami jabłek. Słabo (4/10). Old Ale Slyrs BA pachnie jak stary kredens wypełniony laskami wanilii. Smak jest jak na mój gust jednowymiarowo drewniany, z alkoholowym posmakiem. Średnio (5/10). Uwarzony wspólnie z Nepomucenem Nebir jest w porządku. W aromacie fest weizenowo – banan, goździk, trochę gumy balonowej, z kolei dodany ananas na tym odcinku prawie nie istnieje. W smaku robi się bardziej ajpowo, chmielowo, szczególnie w pikantnym finiszu. Szkoda, że dodatek owoców jest tak mało wyczuwalny (6/10).

Browar Zakładowy przywiózł Sokowirówkę, piwo pełne nut jeżyn, borówek i innych, głównie czerwonych owoców. Jest kwaskowe w zbalansowany sposób i bardzo rześkie. To piwo byłoby z pewnością bardzo dobre na kaca (7/10). Przy czym piwo skrojone na kaca przywiozła Piwowarownia. Gąska Beerbinka, piwo z solą i kiszonymi ogórkami, pachnie w zasadzie jak woda po ogórkach małosolnych, razem z przyprawami, czyli między innymi koprem. W smaku jest kwaskowe i wyraźnie słone. Na uparciucha można jeszcze napisać, że ma trochę słodowej podbudowy, ale de facto jest to piwo, które pachnie i smakuje niemalże identico jak woda po ogórkach. Jedno z najbardziej niezwykłych piw jakie piłem. Bardzo smaczne (7/10).

Kwaśnie było też na stoisku AleBrowaru. Johnny Sour Porzeczka był delikatnie zbożowy, ale przede wszystkim rzecz jasna dosadnie porzeczkowy. I dosadnie kwaśny – knock-out dla ślinianek. Niezłe (6/10).

Na permanentnie przesłanianym przez kolejkę do Pracowni stoisku Widawy lano też kilka ciekawych rzeczy. Ot na przykład Imperial Smoked Baltic Porter 27,5 – gładziutkie, wędzone na modłę szynkową, trochę czekoladowe, słodkawe, deserowe. Świetne (7,5/10). Smoked Baltic Porter Sherry BA poza wiśniami przekonywał wędzonką wziętą wprost z bacówki. Piwo gęste i słodkie, tylko drewno po ogrzaniu stawało się w moim odczuciu zbyt mocne. Ale dobre (6,5/10). This Is Pils Oktawia był gładki i łagodny w smaku, kwiatowy, z subtelną, mdłą owocowością pokrewną jasnym owocom sadowym (niedojrzała gruszka może). Mało wyraziste (5,5/10).

Na stoisku Pinty zrezygnowałem z mocarzy na rzecz piw lżejszych. Express IPA jest owsiano-gładka, owocowa – kiwi, melon, trochę brzoskwini i ananasa. Zbalansowane, bardzo smaczne piwo (7/10). TeaPA to piwo wyraziście herbaciane, z silną obecnością bergamotki, lekkim cytrusem odchmielowym, a przy tym, co warto zaznaczyć, jest bardzo gładkie, praktycznie bez tanin (7,5/10). 

Skoro jesteśmy przy tematyce herbaty, to Moli Hua od Doctor Brew został praktycznie totalnie zdominowany przez dodaną herbatę jaśminową. W zapachu to działa (bardzo lubię zapach jaśminu), w smaku już nie bo piwo jest wodniste, jak lekko nagazowana, rozwodniona zielona herbata. Za to tak jak TeaPA nie jest ściągające. Old Ale z kolei za bardzo przeszedł mdłym aromatem dodanych migdałów – również to piwo nie jest udane. Przekonujący z kolei (poza rzecz jasna hostessami) był Baltic Porter 24, z dodanymi orzechami laskowymi. Te ostatnie wychodziły dopiero po ogrzaniu, ale poza tym jest to przyjemnie gładkie, czekoladowe piwo ze średnim ciałem. Bez zarzutów (7/10).

Nie potrafię się póki co przekonać do Palatum. Mangus wyszedł średnio, a to przez zbytnią mdłość – mango tutaj nieodparcie kojarzyło mi się z dynią, jeśli chodzi o  zamulający charakter (5/10). Siren z kolei w aromacie było ziołowo-granulatowe, a w smaku puste i wodniste (4,5/10).

Browarem, który konsekwentnie robi bardzo dobre piwa jest Łańcut. Żytomierz jest fest oleisty, fest palony, bardzo gładki, pełny i przyjemnie czekoladowy (7/10). Łańcut 14 zaskoczył, bo nie spodziewałem się po nim wiele. Tymczasem jest to piwo o przyjemnej, czystej słodowości łamanej średnio mocną goryczką. Proste piwo, a bardzo smaczne (7/10). Jeszcze lepiej wypadł pity przeze mnie po raz kolejny pils Stoleti, w przeciwieństwie do niezbyt udanej adaptacji stylu w wykonaniu Browaru Jana. Jednym z dwóch najlepszych piw festiwalu (poza opisanym już Sweet Dreams Pracowni) był łańcutowy Zawisza Czarny Jack Daniels BA. Czekolada, kokos, wanilia, silna głębia, wzorowa gładkość. Rozwałka, fenomenalny RIS, po którego z niezrozumiałych przyczyn nie było gigantycznych kolejek (8,5/10).

Spodziewałem się tego, że Forest z Nepomucena będzie jasnosłodowym odpowiednikiem Forest Bomb z browaru Roch i tak właśnie było. Ściółka leśna pełna igieł, a nawet mchu. Jednowymiarowe piwo, ale świetne (7,5/10). Jestem fanem kwasów od Beer Bros. Kwassitopik wzorowo czyścił kubki smakowe porządną kwasowością. W zasadzie piwo smakowało jak zakwaszona tytka Haribo Tutti Frutti, z przewodnią rolą ananasa (7/10). Na stoisku Piwnego Podziemia spróbowałem Sour Candy. Piwo było dość gładkie jak na kwas, a przy tym fest cytrusowe (grejpfrut, pomarańcza, cytryna) i umiarkowanie kwaśne. Bdb (7/10).

Poza tym chciałbym nadmienić, że nadchodzący kwas owocowy na brettach z browaru Rockmill to będzie coś pysznego, sądząc po próbce, której skosztowałem. A teraz przenieśmy się na piętro trzecie. Jak na piętro banitów, to jednak był i tam dość spory ruch.

Golem polewał Gehennę – asfalt, tytoń, paloność, całkiem wyraziste piwo, choć finisz trochę pustawy (6/10). Bardzo fajnie z kolei wypadł Lilith BBA z beczki. A jeszcze lepiej golemowe Naftali, czyli pierwsze piwo na kveikach które piłem, które nie waliło psią karmą. Cytrynowo-limonkowe, kwaskowe, chmielowe ale nie gorzkie, bardzo rześkie. Świetna rzecz (7,5/10).

U Szpunta zaopatrzyłem się w Nigami z aktualnej warki, pierwsza klasa. Skosztowałem również Spectrum, czyli szpuntowego RISa. Jest czekoladowy, wyraziście palony, jak również owocowo-estrowy. Już jest dobrze, a jakby mu dać jeszcze trochę się ułożyć, to będzie jeszcze lepiej (6,5/10). Za to jak dostałem próbkę z dodanym aromatem kokosu, to stwierdziłem, że do emulacji efektu leżakowania w beczce po bourbonie chemikom niewiele brakuje.

Przy sąsiednim stoisku Brokreacji też były dostępne aromaty. A propos kokosu, Mateusz narzekał, że „jakiś debil” powiedział ludziom jakiś czas temu, że w bourbonie czuć kokos i teraz wszyscy domagają się kokosu w piwach BA. Jako że zgodnie z moim stanem wiedzy ja byłem tym pierwszym (przy okazji omówienia Star Cysterny BA od Artezana), mogłem się więc z dumą wyautować jako „debil od kokosu”, choć zawsze podkreślam, że laktony dębowe w dużym zagęszczeniu występują w amerykańskiej dębinie, nie ma co więc szukać efektu bounty w piwach leżakowanych w dębinie europejskiej. Z kolei poprawnie wytypowałem, która wersja Stockholm Syndrome jest z aromatami, a która bez. Rzecz w tym, że w wersji podrasowanej aromaty obrazowo unoszą się jak chmurka nad piwem bazowym, nie są przegryzione z piwem, szczególnie w smaku. Brakuje mu organiczności. No i mylić może ludzi intensywność obydwóch piw. To bez laboratoryjnych dodatków ma mocniejszy aromat. Jakby nie było, to z aromatami było landrynkowe i nie smakowało mi wcale (3/10), a to bez było mocno pomarańczowe, skórkowo-cytrusowe i było git (6,5/10). Większym gitem był Imperialny Nafciarz Dukielski Laphroaig BA. Mega torfowy aromat wspomagany przez whisky, akcenty czekoladowe, z finiszem w stylu orzechów włoskich i masywnym ciałem (7,5/10).

Nie piłem na festiwalu niczego z browaru Waszczukowe, pragnę jednak nadmienić, że mieli bardzo ładne hostessy.

Przenosimy się tym samym na poziom zero, gdzie wystawiało się, ekhem, młode pokolenie. Wnioski nie są specjalnie optymistyczne.

Browar Pałacyk Łąkomin był w moich oczach zdecydowanie najgorszym wystawcą piwnym na festiwalu. Nagrody otrzymane na KPR w Poznaniu pociągnęły za sobą rebranding oraz inwestycje w nowy sprzęt, ale poziom piw jest taki, że olaboga. Ameryłanin to trochę nowofalowych nut chmielowych, lekka trawiastość, niedogazowanie i wodnistość. Słabe (4/10). Basior to słodowe, omal cukrowe piwo, wyraźnie alkoholowe, z nadbudową w postaci silnych nut sera. Niepijalne, gorsze były już tylko nachmielone wody z Jana Olbrachta (1,5/10). Leśny Krecik wyszedł mega owocowo, pełen nut leśnych owoców, w smaku dopiero na przód wychodzą ciemne, czekoladowe słody, piwu doskwiera jednak brak ciała, pusty finisz oraz frapujące dzikie nuty. Słabe (3,5/10). 

Naprzeciwko wystawiała się Browarka. Nordic Farmhouse był okropny, ale to ze względu na specyfikę kveików, nie podejmuję się więc oceny. Innym smakował. Imperialny witbier Belgijska Biała był mocno słodowy, mało było tutaj wita w wicie. Miał gładkie, pszeniczne ciało i delikatne nuty żółtych owoców. Tutaj było na odwrót – innym nie smakował, moim zdaniem w porządku, byle się nie nastawiać na rasowego wita (6/10).

Na stoisku Ziemi Obiecanej polewano Dżordża, który się szybko kończył i musiał być sprowadzany dodatkowo z warszawskich knajp. Legenda znalazła swoje potwierdzenie – to jest fantastycznie soczyste, cytrusowe, aromatyczne i zbalansowane piwo. Bomba (8/10).

Zaliczyłem również pierwszą przygodę z browarem Cztery Ściany. Altana, z dodatkiem hibiskusa oraz róży, tej ostatniej miała tyle co kot napłakał, głównie czułem chmiele oraz karmel, plus subtelne czerwone nutki. W aromacie ok, w smaku mocno mdłe (4,5/10). Ściana APA była cytrusowa, ale i drożdżowa, wręcz trochę pylista, mączna jeśli chodzi o odczucie w ustach. Słabe (4/10). Krewny (‘blood orange IPA’) też był słaby.

Pozostała jeszcze Piekarnia Piwa. W Amerykawce można było odnaleźć trochę cytrusów, sporo kawy oraz wytrawność. W porządku, choć mogłoby być trochę bardziej gładkie (6/10). Coffee Twist z kolei ma tę gładkość, ma też kawę oraz nuty palone. Nie jest moim zdaniem przesłodzony, laktozy dodano w sam raz. Bdb (7/10). No ale gwiazdą Piekarni jest bez dwóch zdań Dioblina, wciąż najlepszy wit, jakiego piłem.

Od festiwalowych debiutantów piłem jeszcze jedno słabe piwo z browaru Socho (nie pomnę które) oraz jakiś zupełnie przesterowany przyprawami wywar z Markowego.

Na koniec kilka słów o reprezentantach z zagranicy. Ruszamy z Evil Twin. Imperial Biscotti Break nie rozczarował. Czekolada, trochę kawy, ciasteczka, wanilia wchodząca w toffi. Słodkie i jedwabiście gładkie (8/10). Even More Jesus smakował jak koncentrat kakao i pumpernikla, choć do rzetelnej oceny zabrakło koncentracji. Pity na afterze Food and Beer z kolei miał fajny aromat – bretty, jasne owoce, jasne grono, skórzane motywy – smak z kolei był płaski, słodowo-brettowy, niezdecydowany (5/10).

Moja pierwsza przygoda z Brewskim nie była specjalnie udana, jednak Beet Me With Passion, Honey to już inna bajka. Piwo jest tak dosadnie marakujowe, że pachnie jak sok z marakuji, względnie Passoa, a przy tym jest kwaśne, ale bez przesady. Cudownie aromatyczne, rześkie i pijalne (8/10). W ten deseń wpisuje się Mango Mango Mango z browaru Dugges. Niby mango mango mango, ale jednak bardziej marakuja marakuja marakuja. Mango też jest, ale to marakuja bardziej się wybija. No i też ma dopasowaną kwaskowość. Uwielbiam marakuję. Mango też bardzo lubię. (8/10).

Mikkeller Winbic, sprzedawany w butlach-gigantach, był fajnie brettowy, owocowy, z nutami obory. Trochę jabłek, trochę kwasu, spora dawka orzeźwienia (7,5/10). Amundsen Pineapple Oceans nie przekonał mnie – mieszanina karmelu i ananasa, choć miałem tez skojarzenia z truskawką. Tak się ajp nie powinno robić (4,5/10). Aegir Raspberry Pale Ale to ponownie nic szczególnego – trochę chmieli, trochę malin, słabo zintegrowanych, robiących sztuczne wrażenie (4/10). A na koniec stosunkowo chyba największe rozczarowanie, bo jak flaszka kosztuje ponad bańkę, to ma się prawo wymagać konkretnej jakości. Tymczasem Toris od Hoppin Froga ma zadatki na fajne piwo – jest gęsty, oleisty, mocno palony, lukrecjowy. No ale raz że alkoholowość jest w nim jednak zbyt oczywista, dwa że wręcz obezwładniająco silny aldehyd octowy pogrzebał jego szanse na pozytywny werdykt. Biorąc pod uwagę dodatkowo cenę, to jest to dramat (3/10).

Tyle jeśli chodzi o piwa. No ale piwo jest przynajmniej w moim wypadku jedynie pretekstem do udania się na świetną, kilkudniową imprezę i przebywania w towarzystwie fantastycznych ludzi. Były to ponownie intensywne trzy dni, podczas których jak zwykle bardzo się wyluzowałem. Była impreza na stadionie, były imprezy na afterach, w Jabeerwocky, Hoppiness, no i w hotelu. Bo jak się nocuje po sąsiedzku z Brokreacją, to nie ma że to tamto.

Wspomniany na początku perunowy Adam pisze jednak również o powolnym wyczerpywaniu się formuły festiwalu – ta wszak pozostaje niezmieniona od zarania, co pociąga za sobą brak większej ekscytacji wśród uczestników festiwalu, który jakoby zatracił charakter piwnego ‘święta’. Pozwolę się tutaj nie do końca zgodzić. Raz, że zawsze wzdrygam się przed stosowaniem terminologii sakralnej wobec czegoś tak przyjemnego, ale jednak prozaicznego jak piwo, stąd i nigdy WFP (ani żaden inny piwny festiwal) nie nosił dla mnie znamiona ‘święta’. Od początku jednak ma renomę najlepszej piwnej imprezy w roku, ba, jednej z najlepszych imprez w ciągu roku w ogóle. I właśnie dlatego zawsze jest to przeze mnie impreza mocno oczekiwana i jestem szczerze wdzięczny za to, że odbywa się aż dwa razy w roku. Skąd się jednak bierze taki osąd, dlaczego ze wszystkich festiwali najbardziej ciągnie mnie właśnie do Warszawy? Oczywiście formuła jest praktycznie niezmienna, ale jestem człowiekiem, który nie lubi zmieniać rzeczy, które się sprawdzają, więc skoro ta formuła jest fajna, to i stagnacja ma w tym wymiarze coś pozytywnego w sobie. Przecież wszystkie płyty Motorhead brzmią mniej więcej tak samo, a przecież każda kolejna byłą przez fanów wyczekiwana, prawda? Tak więc stałość formuły bynajmniej mi nie przeszkadza. A co pociąga? Premiery? Tak, premiery są ważnym elementem festiwalu, ale przecież nie najważniejszym. Najważniejsi są – przepraszam że się powtarzam – ludzie. I to na WFP jest zawsze obecnych najwięcej znajomych, najwięcej pozytywnie zakręconych ludzi, panuje najlepsza, najbardziej przyjazna atmosfera, są najlepsze aftery, etc. I właśnie dlatego ten festiwal wspominam zawsze najmilej.

Mam nadzieję na równie udaną repetę podczas jesiennej edycji WFP. Bo skoro monotonia oznacza świetną zabawę, to ja się na to piszę.

Warszawski Festiwal Piwa 2017 7493580679286433376

Prześlij komentarz

  1. Tatra w puszce ?
    Kogo tak poniosło ? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zdradzę, żeby chłopakowi opinii nie szargać ;) A na poważnie, to były chyba Tatry obok stoiska Brokreacji, żeby sobie móc dolewać sztucznych aromatów i testować ich efekt na zwykłych korposiuśkach.

      Usuń
    2. bardzo fajna relacja wogole :) widać że PP na poziomie, Widawa też daje rade :D

      Będzie jakiś ciąg dalszy ? :D

      Usuń
    3. Ciąg dalszy to będzie na Craft Beer Camp w czerwcu ;)

      Usuń
  2. Imperial Biscotti Break bardzo mocno pachniał mi cukierkami kukułkami, ogólnie dobry ale bez rewelacji, Sour Candy też spróbowałem - bardzo spoko.

    OdpowiedzUsuń
  3. A Doktorski Porter to chyba z laskowymi był?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście że tak. Tak to jest, jak się co innego myśli, a co innego pisze ;)

      Usuń
  4. Na pewno piłeś piwa z naszego Browaru?? Leśny Krecik, którego mieliśmy na Festiwalu został wybrany jako wzorzec stylu na egzamin BJCP, który się w tym czasie tam odbywał. Dziś otrzymaliśmy metryczkę (mogę podesłać) - zdobył 39/50 pkt. od uczestników i 37/50 od sędziów głównych. Były to NAJWYŻSZE noty ze wszystkich piw obecnych na egzaminie.

    Pozdrawiam.
    Krzysztof Śmiglak, Browar Pałacyk Łąkomin

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście że piłem. Mało tego, nie piłem ich samemu, ale z innymi ludźmi, wśród których był i sędzia. Wrażenia się pokrywały. To piwo na egzamin zlaliście z kega czy były butelki? Mieliście go więcej niż jeden keg na festiwalu?

      Usuń
    2. Najpierw prowadzący egzamin (nazwisko mogę podać na priv) spróbował piwo z kega, a później zabrał butelki. Mieliśmy kilka kegów Krecika.

      Pozdrawiam.
      Krzysztof Śmiglak, Browar Pałacyk Łąkomin

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)