Loading...

Gruzja. Miasta z kamienia.

Poza wybranymi punktami w stolicy, krajobraz architektoniczny Gruzji jest raczej przygnębiający. Nie wiadomo, co bardziej przytłacza – brutalistyczne blokowiska czy jednakowe domki-klocki z pustaków, blachy falistej i azbestu, otoczone zaniedbanymi ogródkami. Są jednak miejsca, które wywołują uniesienie obydwóch brwi w niemym podziwie. Miejsca, których głównym budulcem jest kamień, zaś konserwatorem czas.

Oto jeszcze przed przekroczeniem granicy z Armenią dojeżdżamy do kamiennego miasta Wardzia, wykutego w skale, kompletnie wraz z cerkwią. Wygląda jednak zupełnie inaczej niż kiedyś, mianowicie brakuje jego większej części. Pierwotnie było faktycznie wykute w skale, ale w zboczu zielonego, zalesionego wzniesienia, tak że nie było go widać z traktu biegnącego u stóp góry. Zaprojektowane zostało dla, bagatela, 50 tysięcy mieszkańców. Udokumentowane jest, że schowała się w nim w 1204 roku 30-tysięczna armia gruzińska, bodajże podczas najazdu Seldżuków. Wyszła z ukrycia, kiedy rozciągnięta na pasie parunastu kilometrów armia wroga niczego się nie spodziewała, i runęła na wroga, siejąc zniszczenie od flanki.

Wardzia. Ukryta twierdza w zboczu, które nie odróżniało się od innych zboczy. No ale koniec końców przyszło trzęsienie ziemi i zbocze wraz z większą częścią miasta runęło w dół, odkrywając pozostałości, które obecnie malowniczo górują nad przełęczą poniżej. Innymi słowy, miasto przestało być ukryte, za to przedstawia sobą wskutek tego niesamowity widok. Cerkiew nota bene nadal działa, a pop wraz z pomocnikiem akurat wieszali dzwony na poprzecznej belce zamontowanej tuż nad przepaścią, na oko stumetrową. Na chyboczącej się drabinie. Zrobiło mi się słabo od samego patrzenia. Widać ludzie wielkiej wiary.

Chodzimy po byłej twierdzy wąskimi przejściami, podziwiając raz po raz cudowne widoki na przełęcz i orły krążące w przestworzach poniżej nas. Nad rzeką poniżej mieści się restauracja, do której schodzimy. Sałatka z liściem kolendry, adżapsandal (dosłownie zmielony sandał, w rzeczywistości leczo z bakłażana; zastanawiam się, z czego w czasach zamierzchłych w Gruzji robiono obuwie), pstrąg prosto z rzeki grillowany na szpadzie. Miejscowe psy okazują się być rozpuszczone. Żebrzą bez przerwy, ale byle chleba nie zjedzą. Niewdzięczne kundle.

Inne miasto z kamienia znajduje się w regionie winiarskim Gruzji. Żeby się tam dostać, wyjeżdżamy z Tbilisi na północny wschód i po krótkim czasie przejeżdżamy przez piękne, zalesione, z rzadka osiedlone góry Kachetii, w których gdzieniegdzie z morza zieleni wyrastają nagie skały. Barszcz Sosnowskiego rośnie tutaj gęsto, na tyle gęsto że miejscowi są z pewnością bardziej świadomi jego potencjału siania śmierci i zniszczenia niż Polacy. Klątwa komuny i żywy przykład tego, jak małym rozumem obdarzony jest człowiek wchodzący w rolę genetycznego demiurga.

Pomijając jednak wspomnianego, żrącego chwasta, Kachetia prezentuje się wyjątkowo urokliwie. Jest to najbardziej nasłoneczniony region kraju, w którym produkuje się 79% gruzińskiego wina. Dolina rozciągająca się na północ od wspomnianych gór, aż po majaczący w oddali masyw Kaukazu, jest usłana winnicami. Na początku lipca trwa tutaj jednak pora sucha. Mijamy wyschnięte koryta rzek, których widok oprócz panującego skwaru sprawia, że zawartość butelek z Argo Dark oraz 34 (miejscowego odpowiednika Żywca APA) szybko znika.

Zaliczamy kolejne klasztory, które na tym etapie zaczynają mi się mylić. Obok monastyru w pradawnym kompleksie klasztornym Ikalto mieszczą się ruiny niegdysiejszej akademii, zburzonej w XVII wieku przez Persów, a uwagę zwracają dziury w posadzce, będące w rzeczywistości zakopanymi cysternami do leżakowania wina. Puste są. Chyba.

Położony już w dolinie klasztor Alarwedi, monastyr warowny z potężnymi murami, robi wrażenie. Raz że do niedawna był to największy kościół w Gruzji, dwa że tłem dla położonej na płaskim terenie konstrukcji jest niedaleki, zielony Kaukaz. Spotykamy Polaków, którzy zwiedzają Gruzję na rowerach. Biorąc pod uwagę opisane już zwyczaje drogowe Gruzinów, obawiam się, że wątpię, czy znajdą we mnie swojego naśladowcę. A może to przez moje lenistwo? Sam nie wiem.

Następnym punktem wycieczki jest klasztor św. Niny, położony niedaleko końcowego celu, czyli miasta Sighnaghi. Jest to zdecydowanie najbardziej zadbany ze zwiedzanych przez nas klasztorów. Pięknie położony, z widokiem na dolinę, jest otoczony rozległym kompleksem ogrodowym, w którym ubrana na czarno, słusznego wieku mniszka akurat plewiła trawę. Nie wiem, czy kojarzycie scenę z kreskówki Asterix w Brytanii, w której Brytol sierpem ucina idealnie przystrzyżony trawnik. Albo filmik przedstawiający kilku Koreańczyków z best Korei, którzy przycinają źdźbła trawy wystające ponad miarę na trawniku przed pałacem wodza Kima w Pjongjangu? Bo mi się ta mniszka właśnie tak skojarzyła – nie potrafiłem dostrzec na trawniku żadnej skazy, ale jej leciwe oczy najwidoczniej były w stanie bardziej wnikliwie lustrować zieleń. Szkoda jednak, że tak jak i w innych obiektach sakralnych na terenie Gruzji, sprzedawane w tym miejscu ikony to drukowana masówka. Drukowana na drewnie, ale co z tego.

Niedosyt ikon zostaje wynagrodzony położoną nieopodal miejscowością Sighnaghi. Wyobraźcie sobie wzniesienia górujące nad rozległą doliną, całe zielone, a na szczycie jednego z nich mieści się murowana miejscowość zamieszkana przez niewiele ponad dwa tysiące ludzi. Miejscowość stara, z wijącymi się, wąskimi, brukowanymi uliczkami, kamiennymi domami z czerwoną dachówką, poprzetykana wystającymi między budynkami i na kamiennych skwerkach cyprysami. Miasteczko otoczone daleko sięgającymi murami, będącymi swoistym przedłużeniem wzniesienia, które jest fundamentem tej miejscowości. Brzmi jak we Włoszech, prawda? No więc jeśli istnieje coś takiego jak miasto typowo włoskie, to Sighnaghi wpisuje się w jego definicję.

Gruzini sobie je zresztą cenią, zjeżdżając tutaj z całego kraju na ceremonie zaślubin. Turystyczna miejscowość nie oznacza jednak, że dogadanie się po angielsku jest tutaj łatwiejsze niż w pozostałych rejonach Gruzji. Oto zamawiam w mieście miłości Argo (piwo, cena ok. 3,70zł) w wersji jasnej. Kelner przynosi mi wodę Borjomi. Wracam do stolika, widzę wodę, biorę i odnoszę mu. „I didn’t order this.” Kelner patrzy mi się skupionym wzrokiem prosto w oczy i odpiera tonem uspokajającym: „This is with gas.” Aha, no to w takim razie w porządku.

Wieczorem zaliczamy jeszcze suprę, czyli gruzińskie przyjęcie. Co prawda zrobione odpłatnie dla turystów, więc nie jest to okazja do chłonięcia gruzińskiej autentyczności, ale za to możemy poobserwować, jak żyją Gruzini w Kachetii i co jedzą. No więc żyją prosto, po wiejsku, tak jak ongiś u nas się żyło. W wielkiej izbie swoje gniazda mają jaskółki, a w ogródku za zagrodą pasą się świnie. Piec chlebowy również mieści się w ogrodzie, a dokładnie w ziemi. W izbie przynoszą nam dobre, świeże, naturalne jedzenie. Rewelacyjne szaszłyki wieprzowe, fasola w różnych odmianach, gołąbki, bakłażan z pastą orzechową, domowe chaczapuri, marynowana papryka i całe główki czosnku w wersji kiszonej. No i oczywiście świeże arbuzy i melony. I jeszcze miejscowe wino, pite z rogu jakiegoś bydła. W prostocie tkwi siła.

Dzień zakończyłem w hotelu tradycyjnie piwem, mimo że w międzyczasie Gigi wręczył mi litr koniaku z Armenii. Tbilisi Beer (ekstr. 11,5%, alk. 4,2%) gasi pragnienie całkiem udanie, ma lekką goryczkę i słodowe nutki w aromacie. Głównym problemem tego egzemplarza nie był nawet delikatny aldehyd octowy, a miodowe utlenienie (3,5/10). Golden Eagle (ekstr. 11,8%, alk. 4,9%) jest piwem subtelnie słodowym, kontrowanym lekkim kwaskiem. Wodniste, o niskiej intensywności smakowej, ale wchodzi jako tako, więc powiedzmy, że piłem gorsze (3,5/10).

Chwilę później jesteśmy w drodze do klasztoru Ivari na wzgórzu na północ od stolicy. W tym miejscu wiatr wieje praktycznie bez ustanku i klasztor jest wystawiony na jego niszczycielskie działanie. Coś za coś, bowiem jest umiejscowiony w wyjątkowym punkcie widokowym. W zasadzie jedynym minusem był doszczętnie, wręcz pieczołowicie wysmarowany ekskrementami wychodek obok klasztoru. I zimna bezwzględność, z jaką Cyganie traktują własne dzieci – jedna z miejscowych żebraczek siedziała przy kramikach z dzieckiem śpiącym bądź naćpanym na rozgrzanym asfalcie pod pełnym słońcem. A było spokojnie 35 stopni w cieniu. Poza tym wszystko grało. Zaraz obok widniał Mały Kaukaz, w oddali majaczył Wysoki Kaukaz. Na dole widać było miejsce połączenia się rzek Kury oraz Aragvi, jak i położoną zaraz przy brzegu dawną stolicę Gruzji, Mcchetę. Ona była następnym celem wycieczki.

Mccheta to miasto z kamienia i dachówek, w dużej mierze czerwonych. Jako całość znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, tak samo jak i Sighnaghi. Wchodzimy przez mury do środka. Jest mocno turystycznie. Restauracje, kramiki, muzyka. Nagabywanie turystów, „Polska! Polska!” Starszy gość macha żebym podszedł do jego stoiska. „Polska! Polska!” Patrzę na stoisko. Sporo gruzińskich emblematów, ale jest też tryzub. No weź, idź chłopie.

Pośrodku miejscowości mieści się dodatkowo otoczona murami katedra koronacyjna z nagrobkami gruzińskich władców. Piękna, z wysokim sklepieniem i misternymi freskami na ścianach. Była kiedyś jeszcze piękniejsza, ale kiedy w 1830 roku car Mikołaj I miał zwiedzić Mcchetę, ruscy oficjele mieli wizję uprzątnięcia katedry poprzez wymazanie z jej ścian bezcennych fresków. Tak bywa. Przed wejściem zagaduje nas starszy pop. Aa, Polska... wymienia miasta, wymienia piłkarzy. Robi sobie z nami zdjęcia, podkreśla że wszyscy jesteśmy chrześcijanami. Obejmuje katolickiego księdza. Jego zachowanie pozytywnie kontrastuje z obiegową opinią na temat niedostępności i wyniosłości prawosławnego duchowieństwa.

W miejscowym żeńskim klasztorze nagabuje mnie z kolei po rusku turysta z Izraela, pokazuje na telefonie zdjęcia grobowca św. Jerzego w Ziemi Świętej. Zastanawiam się, ilu z tych licznych Żydów, którzy przyjeżdżają turystycznie do Gruzji to w rzeczywistości Rosjanie, którzy w poszukiwaniu lepszego życia wyemigrowali do Izraela, podając się za Żydów. Pewnie sporo.

Od tego chodzenia włączyło się jednak pragnienie. Siadamy w ogródku jednej z knajp nieopodal katedry. Ania zamawia nieznośnie słodką lemoniadę borówkową, ja piwo Natakhtari. Szef słyszy że jesteśmy z Polski, podbiega do laptopa i włącza disco polo na odkręconym regulatorze. Szefie, ścisz to proszę, a najlepiej zmień muzykę na gruzińską. Ok, przełącza. I pogłaśnia. Nie szefie, nie o to chodziło... W końcu ścisza. Jeden z wielu razy, kiedy restaurator na mój widok puścił disco polo alkoholo. Coś ze mną jest chyba nie tak.

Opuszczamy Mcchetę i jedziemy na północ gruzińskim szlakiem wojennym prowadzącym do twierdzy Ananuri. Wjeżdżamy w Kaukaz i po paru chwilach naszym oczom ukazuje się masywne jezioro zaporowe Zhinvali, z którego wyrastają gęsto zalesione, soczysto-zielone wzgórza, poprzedzielane wąskimi zatoczkami. Przy wszystkich obiekcjach wysuwanych przeciwko zaporom – ten zalew przynajmniej z estetycznego punktu widzenia udał się koncertowo.

Twierdza Ananuri znajduje się u północno-zachodniego krańca jeziora i pierwotnie służyła do odpierania rabunkowych najazdów barbarzyńskich plemion z drugiej strony Kaukazu – Osetyńców i Czeczenów. Całkiem ciekawa twierdza, szkoda więc, że o stosunkowo wczesnej porze wygania nas stamtąd młody chłopaczek, który najwidoczniej pełni w niej funkcję ciecia. Poniżej twierdzy znajduje się obecnie plaża, na której z jednej strony bawi się trochę młodzieży, z drugiej między plażowiczami przechadzają się krowy. Na obiad wjeżdżamy na wzniesienie nad jeziorem. Jemy chaczapuri z fasolą i cchinkali na pożegnanie z krajem. Tym razem tylko umiarkowanie się podczas jedzenia uświniłem, odnotowałem więc z radością pewien postęp w okiełznaniu trudnej sztuki jedzenia gruzińskich dań.

Kamiennym miastem jest rzecz jasna również opisane wcześniej Tbilisi. Nie zdałem jeszcze relacji z wizyty w tyfliskim browarze restauracyjnym Tishebi, do którego udaliśmy się zaraz po przyjeździe do stolicy Gruzji. Udaliśmy się poboczem ruchliwej, dwupasmowej drogi, wzdłuż której częściowo biegł chodnik, częściowo stało błoto, a miejscami nie było nic. Tylko droga z mknącymi samochodami i czarna rozpacz. W drodze powrotnej Ania o mało co nie została przejechana przez miejscową małpę za kółkiem, więc słowo przestrogi – na gruzińskich ulicach trzeba mieć się na baczności.

Tishebi to duży, drewniano-kamienny budynek, z dwoma piętrami oraz antresolą. W trakcie naszej wizyty solista śpiewał gruzińskie sznulce, a kelnerzy co jakiś czas odstawiali dynamiczne tańce połączone z wrzaskami i piciem wódki. Nie powiem, fajnie. Gorzej, że muzyka była stanowczo za głośno i w całej restauracji śmierdziało fajkami. Dziwne za to było, że browar robi własne piwa, ale brakuje ich w karcie, trzeba więc o tym wiedzieć. Miła, niezbyt urodziwa kelnerka objaśniła nam, że mają piwo typu czeskiego i typu niemieckiego, cokolwiek by to mogło znaczyć. Zamawiam po jednym. Cena w przeliczeniu to 3,30zł za pół litra. Co ciekawe, „czeskie” nie ma diacetylu, natomiast „niemieckie” ma. Czeskie za to jest aldehydowe. Jakbym miał je ślepo rozróżnić, to powiedziałbym, że czeskie to niemieckie i na odwrót. No bo nie dość że ten diacetyl, to na dodatek niemieckie jest pełniejsze, słodowe, z wyraźną obecnością cukrów resztkowych. Ma też mocniejszą goryczkę, co nie znaczy że mocną, po prostu czeskie jest pod tym względem bardziej delikatne. Aha, niemieckie było lekko utlenione, natomiast czeskie miało bledszą barwę. Obydwa otrzymują 4,5/10, bo pić się je dało bez problemu, więcej, jak na gruzińskie standardy nie były złe. 

Pożegnanie z krajem obfituje w kontrasty. Jadąc ku lotnisku autostradą mijamy położony nieopodal nieoficjalnej granicy z Osetią Południową obóz dla gruzińskich uchodźców z tej krainy, jak i z Abchazji. W półmroku rzędy jednakowych domków wyglądają całkiem elegancko. Szkoda, że w obozie szerzy się alkoholizm, a braki dostaw prądu czy wody są wpisaną w egzystencję mieszkańców regularnością. No ale przynajmniej nie są to namioty.

W kontrapozycji do wygnanej z ojczystych ziem biedoty znajdują się ceny w strefie bezcłowej lotniska w Kutaisi. 9,5 euro za dwie churchkhele, które pojedynczo na straganach zwyczajowo chodzą po 3zł to rozbój w biały dzień. Tak na do widzenia, przed wylotem w rodzinne strony. Trzeba jednak będzie zorganizować powrót na Zakaukazie. Zarówno Gruzja, jak i jeszcze bardziej Armenia wywarły na mnie duże wrażenie. Jako kraje piękne i egzotyczne, będące zarazem swoistym zwornikiem między Europą a światem orientalnym. Przy czym Gruzja jest bardziej europejska, natomiast Armenia orientalna właśnie. Nic tylko wykupić bilet lotniczy, na miejscu wynająć Ładę Nivę z napędem na cztery koła i uzupełniać doświadczenia. Szczególnie, że wiele zakamarków tych malutkich krajów pozostaje dla mnie jeszcze nieodkrytych. Oby nie na długo.
Wardzia 2771159218562395867

Prześlij komentarz

  1. Świetna podróż. Zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam, loty Wizzair z Katowic do Kutaisi bywają naprawdę tanie, a utrzymanie się na miejscu też drogie nie jest :)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)