Loading...

WFP 2016. Kwietniowa klęska urodzaju.

Klęska urodzaju pod względem ilości piw, ilości premier, ilości polskich piw leżakowanych w drewnie, ilości zwiedzających, poziomu polskich piw, ilości zjedzonych burgerów (to nie o mnie), ilości sprzedanego szkła,... można by tak wymieniać jeszcze przez długa chwilę. Amerykańska formuła „bigger, better, more” napotkała w odniesieniu do tej edycji na ramy fizyczne, które uniemożliwiają jej dalszą organiczną ekspansję. Już w czwartek zwiedzających było tyle, że pełen obaw zwlokłem się w drugi dzień, czyli piątek na teren stadionu Legii, no i okazało się, że frekwencja miała w ten właśnie dzień wymiar wręcz apokaliptyczny. Totalny ścisk, kolejki po piwo (szczególnie Artezana i Pracowni) wychodzące niemal na trybuny – w pewnej chwili musiałem wyjść na zewnątrz żeby od tego odpocząć. Usiąść jednak nie usiadłem – na trybunach (tak, tych ogromnych trybunach) brakowało miejsc siedzących, przy jednoczesnym tłoku wewnątrz.

Frekwencja z pewnością zaskoczyła wystawców, jako że niektórzy pozbyli się większości swojego piwa w czwartek i piątek, a w sobotę przedterminowo zamykali kasy, bo zwyczajnie nie było już czego sprzedać. Taka sytuacja miała miejsce nie tylko w przypadku AleBrowaru, ale i sprzedającej pilsy oraz piwa z zielonym syropem czeskiej Dobruski. Frekwencja zaskoczyła jednak chyba przede wszystkim organizatorów.

Pojawia się w tym momencie pytanie, czy następna edycja ponownie odbędzie się w tym samym miejscu. Miejscu idealnym na tego typu imprezę, ale jednak przy nieco niższej frekwencji. Gdzie jednak odbędzie się następna edycja WFP, czy organizatorzy część wystawców ulokują na pierwszym piętrze i udostępnią dodatkowe trybuny, tego dowiemy się dopiero za jakiś czas.

Rozmyślając o tym, co by tu swoim zwyczajem skrytykować, doszedłem do wniosku, że w sumie nic. Tłok w piątek ciężko zwalać na organizatorów, a poza tym wszystko grało, nawet myjki do szkła były tym razem barowe, ciśnieniowe. O przepraszam, aplikacja się nie udała. Sama w sobie schludna, przejrzysta i miła dla oka, pomijając jej pierwsze użycie wieszała się każdorazowo po paru sekundach, uniemożliwiając mi korzystanie z niej. Wiem, że były też inne osoby z tym problemem, więc w którymś miejscu kod był pewnikiem wadliwy, ale być może osoby takie jak ja były w mniejszości.

Jedzenie z jednej strony było różnorodne, jednak food trucki nawet bardziej niż przez mięso definiują swój styl poprzez pieczywo, którego unikam. Ale tutaj w sukurs przybywa niezawodna Chmielarnia, której pikantne, azjatyckie dania uwielbiam. A i cenowo wychodziły korzystnie.

Program festiwalu mniej mnie zajmował, bo przyjechałem głównie dla zabawy, kosztowania piwa i rozmów ze znajomymi. No, część w której sam uczestniczyłem rzecz jasna mnie zajmowała, przy czym pora mojego czwartkowego wykładu wypadła na tyle niekorzystnie, że słuchaczy było mało. Nie tak mało jak podczas wywiadu z piwowarem angielskiego browaru Moor, w trakcie którego przed sceną stało bodajże pięć osób, niemniej jednak tematyka wpływu drewna na smak piwa jest moim zdaniem na tyle ciekawa, że przekuję to w felieton. Był jeszcze piątkowy panel dyskusyjny razem z Docentem i Michałem Kopikiem, moderowany przez Kowala, który okazał się miłą pogadanką, bez mordobicia. Raz na jakiś czas dobre i to.

Rozmieszczenie wystawców nie było chyba do końca szczęśliwe. W lewym skrzydle jeden obok drugiego tłoczyły się stoiska browarów uznanych za topowe, w drugim browary mniej popularne, z listkiem figowym ale i samograjem w postaci Widawy z całym arsenałem piw leżakowanych w beczkach, ale i tak różnica nasycenia skrzydeł ludźmi była widoczna. Przy stoiskach Pracowni i Artezana tworzyły się kolejki na kilkadziesiąt osób, przy Podgórzu czy Birbancie można było o wiele szybciej dostać piwo. Było jeszcze górne piętro, na które oddelegowano całą resztę – Browar Jana, Brodacza z Wiesławem Wszywką (podczas happeningu-premiery piwa Duży Volt w tym miejscu było największe zagęszczenie dresów na metr kwadratowy na całym festiwalu), importerów, producentów cydru i Meat Makers z ich faktycznie rewelacyjną suszoną wołowiną. Tutaj ruch był zdecydowanie najmniejszy, bo i koni pociągowych brakowało. Całe rozmieszczenie wyglądało na zaplanowane tak, żeby największa impreza była w jednym miejscu. Niemniej jednak dzięki frekwencji wszyscy wystawcy i tak chyba byli bardzo zadowoleni, bo nikt nie miał problemów ze zbytem piwa.

Właśnie, piwa. WFP to kilkaset piw, nie sposób wszystko ogarnąć. Tym bardziej jak prezentują tak wysoki poziom jak na tej edycji. Naprawdę ciężko było mi znaleźć piwo które mógłbym porządnie skrytykować, szczególnie w piątek, kiedy kilka piw pitych pod rząd miało potencjał urywania wiadomej części ciała. Nie do końca wprawdzie trafiło do mojego serca zjawisko natłoku starzonych w beczkach kolosów, bo na festiwalach tego typu wolę wypić więcej piw, a za to mniej alkoholowych, a pierwszego dnia wręcz biegałem między stoiskami w poszukiwaniu takowych, ale poziom zaprezentowanych piw to insza inszość. Przejdźmy się więc po poszczególnych stoiskach.

Zacząłem od stoiska Kingpina, coffee/tea ale’em Afficionado, w którym torfowość była tak kablowa że było wręcz czuć gumę, a herbata udanie atakowałą w smaku, kulminując w wytrawnym finiszu. Z tym piwem jeszcze się rozprawię bardziej dokładnie później. From Dusk (ekstr. 16,6%, alk. 6,4%) uwarzony razem z Pracownią Piwa, był zdominowany jednoznacznie przez dodatki. Niektórzy czuli tu praktycznie tylko imbir, moje nozdrza jednak wpierw rozpoznały trawę cytrynową, a poza tym ziemisto czekoladowa treść bazowego portera cały czas mi towarzyszyła w trakcie picia. W finiszu przyprawy zaczęły mi przypominać rzeżuchę, ale to tylko wzmogło moje zaciekawienie. Bardzo udany eksperyment (7/10).

Artezan. W Kazimierzu (alk. 6%) tak aromat jak i smak zostały zdominowane przez beczkę i jej pośredni efekt, czyli utlenienie. Kokos, wanilia, sos sojowy i suszona śliwka nadają w tym porterze ton. Jest zarazem lekko kwaskowe, jak i gładkie, omal laktozowe. Bardzo dobre (7/10). Kusił Transformator, czyli kupaż leżakowanych w beczce po bourbonie Samca Alfa i Preparatu. No i faktycznie można było wyczuć zarówno Samca (bardziej) jak i Preparat (mniej), ale nie zespolone ze sobą, tylko równoległe do siebie. Innymi słowy – blend był w zasadzie w ogóle nie zintegrowany, nie przegryziony. W dodatku znalazły się w piwie nieco zaskakujące zielone nutki. Średnio to wyszło (5/10). Lekkie piwo codzienne, czyli Złoty Pisiont (alk. 5%), zrobiło na mnie o wiele większe wrażenie. Jest brzoskwinia, jest mango, jest żywica, jest soczystość, umiarkowana goryczka, a także czysty profil. Takich pilsów właśnie szukałem pierwszego dnia (7,5/10).

Inne Beczki, do których dotychczas się nie mogłem przekonać, na WFP u mnie zapunktowały. Zarówno Zissou APA jak i Jungle IPA to bardzo fajne piwa. Mimo że warzone w Zodiaku. Pop Up Gose jest świeże i rześkie, jednoznacznie zdominowane przez a la ziołowość/przyprawowość (w piwie wylądowała bergamotka), ale i również cytrusowe, limonkowe, wręcz skórkowe. Lekko kwaskowe ale i gładkie, z ciut chlebowym finiszem. Świetna rzecz (7,5/10).

Trzech Kumpli. Starter (alk. 3,6%), czyli lekki saison, w aromacie powodował uniesienie brwi, a w smaku częściowo ich opadnięcie. Bardziej detalicznie – w zapachu cytrynowy kwasek, siano, słoma, trochę farmhousowej wsi, delikatne owoce. W smaku rześkość, ale i wodnistość, lekka chlebowość (6,5/10). Uwarzony wespół z Piwnym Podziemiem Tripadelic (alk. 8,6%) ma całkiem słuszną wagę jak na tripla, co działa jednak na korzyść jego niebagatelnej soczystości. Jest delikatny fenol, są banany, biszkopt, brzoskwinia, może pomarańcza – nowofalowe nachmielenie wspomaga tutaj oddrożdżową owocowość, łącząc się z nią de facto w całość. Całość, która finiszuje rześką cytrusową nutą. Świetnie to wyszło (7,5/10).

Nepomucen. New Zealand Pale Ale to lekki pejl ejl, jogurtowo-brzoskwiniowy, z nutkami kiwi, lekko gorzki. Trochę jak brzoskwiniowe Danonki z nowozelandzkim twistem. Za dużo jogurtu (5/10). Uwarzony wespół z AleBrowarem nowofalowy grodzisz o nazwie Lazy Barry (alk. 3,6%) z kolei oferował to, co w grodziszu najlepsze, czyli lekkość i zwiewność, łagodną, oscypkowo-ogniskową wędzonkę, a na dodatek delikatny cytrusik. Można pić wiadrami (7,5/10).

Chmielarnia. Czyli Omnipollo. Noa Peccan Mud Cake Bourbon BA (alk. 12%) wielu rozjechał. Mnie potrącił. Piwo gęste i słodkie, przesycone sokiem wyciśniętym z dębu, pełne nut kokosowych i waniliowych, jest masło orzechowe, jak i syrop klonowy. Jest super (8/10). Cloudberry Ice Cream IPA (alk. 7,2%) smakował jak piwna wersja owocowego kremu. Piwo jest tak niesamowicie kremowe, że w bardzo przyjemny sposób tłumi to nieco goryczkę. Poza tym jest maksymalnie rześkie, niczym świeży sok z żółtych owoców (marakuja, mango, brzoskwinia), dodatkowo z nutką jagodową. Fenomenalne (8,5/10). Milkshake IPA (alk. 7,2%) to połączenie truskawkowo-waniliowo-jogurtowych nutek, rześkości brzoskwini i marakui oraz łamiącej piwo lekkiej cierpkości. Super (8/10).

Pracownia Piwa. Imperial Smoked Trouble to najbardziej oscypkowe piwo jakie piłem, smakuje jak piwo z dodatkiem soku wyciśniętego ze świeżo uwędzonego sera. Ma swoją wagę, jest lekka słodycz, lekka goryczka, jak i cytrusowe nutki drożdżowe. Wykonanie bez zarzutów, jest smaczne, ale ja jednak wolę lżejsze grodzisze (6,5/10). Mr. Hard’s Rocks Milk (alk. 8,8%) to przede wszystkim gorzka czekolada, orzechy, nutki owocowe, pumpernikiel i wyklejająca słodycz. Piwo jest gładziutkie niczym mleko z miodem, a w finiszu kontra jest lekko cierpka. Świetne, ale ze względu na słodycz nie osiąga poziomu oryginału (7,5/10). Mr. Hard’s Rocks Peated Whisky BA (alk. 10%) jest piwem zdominowanym przez torf. De facto jest to po prostu piwo o aromacie islay whisky, dodatkowo rozlanej na rozgrzanym asfalcie. Jest słodycz, ale dębina i garbniki w finiszu ją balansują. Świetne, ale ze względu na jednowymiarowość nie dorównuje oryginałowi (7,5/10). Jednym z najbardziej niezwykłych piw na WFP było pracowniowe 500! (alk/ 7,4%). Otóż dodanie do tego gorzkoczekoladowego, palonego piwa soli spowodowało, że deklasuje ono wszystkie oyster stouty jakie piłem pod względem natłoku aromatów morskich. To piwo pachnie jakbym stał nad wybrzeżem na które morze wyrzuciło jakiś czas temu glony, zaraz obok portu. Coś niesamowitego (7,5/10).

Piwne Podziemie. Kiwi and Lime Gose (ekstr. 10,5%, alk. 4,2%) jest zdominowane przez ostre, zielone nuty limonki. Kiwi jest w tle, a pojawia się też skojarzenie z kardamonem. Słoność delikatna, kwaskowość typu cytrynowego nieprzesadzona. Bardzo rześkie, świetne piwo (7,5/10). Kosiarz Umysłów Bourbon BA jeszcze lepszy, ale z nim rozprawię się innym razem. Rasta Brown ma wszystkiego po trochu, czyli niczego specjalnie dużo. Karmelu, orzechów, paloności, kawy czy też gazu. Trochę wodniste, średnie piwo. Brak mu zdecydowania (5/10).

Włoska Amiata przekonała mnie miłą, bezpretensjonalną obsługą i wysokim poziomem piw. Hops Chili Gang (alk. 5,2%)  jest piwem soczyście cytrusowym z posmakiem ananasa w pikantnym finiszu. Bardzo rześkie, ponownie ubolewam nad tym chili. Bez niego byłoby po prostu jeszcze lepsze (7/10). Lura (alk. 8%) to ciekawie nazwane piwo o ciekawym smaku. Niby to sahti, ale nie czuć w nim absolutnie ciężaru, smakuje wręcz lekko i rześko. Dominują w nim ziołowo-cytrusowe nuty z pogranicza jałowca i mirtu, kojarzące się również z piołunem i melisą. Więc niby sahti, ale jednak pokrewny alpejskim gruitom (7/10). Rye’ccomi (alk. 6,2%) to ajpa soczysta jak miąższ z grejpfruta i pomelo, ananasowa, wytrawna jak na żytnie piwo, mocno gorzka, z subtelnymi tytoniowymi posmakami. Świetna (7,5/10). Marsilia (alk. 4,5%) to niby gose, ale takie, które smakuje jak berliner weisse. Aromat to typowe lacto w wersji skrajnie rześkiej, kojarzącej się z sokiem cytrynowym. Kwas w ustach, nutki lacto, cytrusy, sugestia kwiatu bzu, marginalna słoność – to piwo nadaje się do szybkiego, przyjemnego przeczyszczenia kubków smakowych (7,5/10). Nie zrozumiałem z kolei Drago Della Selva (alk. 5,5%). Połączenie mięsistej jasnej słodowości, torfu i orzechów, w formie słodkiej i pełnawej nie podeszło mi, choć technicznie było dobrze wykonane (4,5/10).

Stone Brewing. Nie czytałem nigdy o Arrogant Bastardzie, stąd poszedłem na żywioł. W wersji Bourbon BA (alk. 7,9%) dostałem w zasadzie mocno mięsistego doppelbocka (mimo że to ejl), o grubej, karmelowej, ale przy tym wielowymiarowej słodowości haczącej o chlebowość i orzechy oraz lekkiej dębinie zdominowanej przez wanilię. Półwytrawny finisz. Bardzo smaczne (7/10).

SzałPiw. Nie wiem, czy Tenacious Blackberry (alk. 5,8%) było najlepszym piwem na BGM, bo mnie na tej imprezie nie było, ale biorąc pod uwagę jego poziom, jest to bardzo prawdopodobne. Piwo jest fest leśne, przy czym intensywne jeżyny są wspomagane doskonale wyważonym smakiem – lekko dzikim, lekko kwaskowym, lekko słodkim. Szyte na miarę, świetnie zintegrowane piwo (8/10). Petronelka (ekstr. 14%, alk. 6,4%) to saison, w którym czuć faktycznie dodanego jałowca, a poza tym belgijskie klimaty – bardziej brzoskwinię niż banana oraz pikantne nuty przyprawowe, a la goździkowe czy imbirowe. Dobre (6,5/10).

Stu Mostów. Wsypanie do piwa orkiszowego marchewek było oryginalnym posunięciem, skutkującym oryginalnym piwem. W Art6 Orkiszowe z Marchwią (alk. 4,7%) marchewka dominuje, przy czym jest wspomagana przez nuty bananowe oraz korzenne, pokrewne goździkowi. Tym samym to średnio gorzkie piwo skojarzyło mi się z pumpkin ejlem. Ciekawe (6/10).

Brokreacja. Gravedigger (alk. 10,3%) miał wątły aromat, smak natomiast kojarzył mi się nieco z koźlakiem dubeltowym. Mięsista słodowość z wyczuwalnym karmelem, pumpernikiel i ogólnie pojęta chlebowość (częściowo w wersji przypalonej), trochę alkoholu. Dobre (6,5/10). Gravedigger Whisky BA (alk. 10,3%) z kolei był bardziej intensywny, bardziej wytrawny i bardziej palony, a zarazem kawowy. Po prostu bardziej RIS-owy, a zarazem bardziej ułożony (7/10). Niespodzianką było The Nurse (alk. 4,9%), czyli bardzo smaczny, rasowy weizen – łagodny na podniebieniu a zarazem pełny nut bananowych i piwnicznych, łamanych bardziej dyskretnym goździkiem. Mocno pijalne (7/10). Drugą niespodzianką było My Name Is IBU (alk. 8,1%). Spodziewałem się braku balansu i przerostu chmielowo-goryczkowego, a tymczasem piwo co prawda nie do końca przekonywało granulatowym aromatem łypiącym w kierunku geranium, co jednak było wygładzane miękkim, zbalansowanym smakiem i mocną wprawdzie, ale również miękką goryczką. Bardzo dobrze się to piło (7/10).

Toccalmatto. Dr. Caligari (alk. 6,1%), ponoć imperialne berliner weisse, jest piwem kwaśnym, ale i jednoznacznie owocowym, a konkretnie malinowym. Niczym cały krzak malin razem z liśćmi oraz uwypukloną rolą pestek tego owocu. Świetne (7,5/10). Uwarzone wespół z Nogne O piwo o nazwie Tohki Shu (alk. 10,5%) to saison z owocem yuzu. Piłem kiedyś piwo z yuzu, ale smakowało jak sztuczny, cytrusowy radler, więc nadal nie wiem jak ten owoc smakuje. Tohki Shu w każdym razie okazał się być maksymalnie rześkim w aromacie saisonem, z nutami przypraw, siana, cytrusów oraz lekkim kwaskiem. Lekkie, rześkie, świetne piwo. Tak, lekkie. Przy 10,5% tak smakuje. I nie pytajcie mnie jak oni taką sztuczkę zrobili (7,5/10). Polewane na tym stoisku Lambrate Imperial Ghisa (alk. 8,5%) to świetnie ułożone, raczej łagodne piwo, w którym nutki torfu funkcjonują jako delikatne uzupełnienie czekoladowej, śliwkowej, trochę kawowej reszty (7/10).

Profesja. Rzeźnik z beczki względem rewelacyjnej butelki którą ostatnio opróżniłem okazał się kiszono-kapuścianym rozczarowaniem. Niespodzianką w pozytywnym znaczeniu okazał się za to ESB o nazwie Kamerdyner (alk. 5,5%), bardzo owocowe, estrowe piwo z nutami czerwonego jabłka podszytego ciasteczkowymi nutami słodowymi, przy średniej pełni. Nie jest to jeszcze poziom Fuller’s ESB, ale niedaleko (7,5/10).

Pinta. Kwas Epsilon (alk. 6%), którego wcześniej nie piłem, wbił mnie w krzesło. Znaczy się, wbiłby, gdyby o tej porze były jeszcze wolne jakieś miejsca siedzące. Nie spodziewałem się tak soczystego, aromatycznego piwa. Lekko zakwaszona, średnio pełna, piwna wersja świeżego soku z ananasa, marakui i mango. Piłbym bez przerwy, najlepsze piwo jakie piłem na tej edycji WFP i być może najlepsze piwo Pinty w ogóle (8,5/10). Table Brett (alk. 3%) był zaskakująco subtelnie kwaskowy, a dzikość jeśli się w nim objawiła to w delikatnej pikantności czy owocowości. Rządziły cytrusy, brzoskwinie, banany czy też marakuja. Bardzo fajne, lekkie, rześkie piwo (7/10). Uwarzony wespół z Estończykami żytni lager All Ryed! (alk. 5,8%) oferował połączenie żytniego chleba, karmelu i landrynki. Mimo spodziewanej, lekkiej pikantności i oleistości od żyta i mimo wytrawnego finiszu piwo zrobiło na mnie mulące wrażenie (4,5/10). Grand Prix American Barley Wine (alk. 8,1%) to piwo, w którym nuty świeżo skoszonej trawy i melona łamią mięsistą, nieco karmelową słodowość i słodkie nuty owocowe. Piwo pełne, słodkie, zbalansowane, dość przysadziste i tylko umiarkowanie gorzkie. Dobre (6,5/10).

Podgórz. Otóż Podgórz miał ze sobą randalla. Skosztowałem jakieś piwo od Podgórza przelane przez to urządzenie, nie pamiętam co to było, ale było dobre. Dobrze wypadła też Czerwona Strzała (alk. 5%), warzona z dodatkiem herbaty li zhi. Jest to kwiatowe, opiekane, herbaciane, średnio pełne piwo z ciekawymi różanymi nutkami w trochę garbnikowym finiszu (6,5/10).

Birbant. Na Hopsbant IPA się spóźniłem, wariacja na temat california common o nazwie Jamarillo za to okazała się średnio udana. Piwo było karmelowo-landrynkowe, mało intensywne, z nutką chlebowej skórki oraz lekką cierpkością w poza tym raczej wodnistym finiszu. W oddali pałętała się nutka melonowa, ale to za mało żeby przełamać niemrawość tego piwa (5/10).

Widawa. Porter Bałtycki Wędzony 24 Brandy BA (alk. 10,5%) oferował pełno czekolady, stosunkowo subtelne nutki dębowe, lekką paloność i frankoński dym, który raz po razie ustępował leśnym nutom ziemisto-grzybowym. Niezwykłe, fantastyczne piwo (8,5/10). Imperial Wild Black Kiss R (alk. 9,5%), leżakowany w beczkach po rumie, to flandersowa winność, gorzka czekolada, wafelki, dębina i na dokładkę trochę rodzynek maczanych w rumie. Świetne, bardzo ciekawe piwo (7,5/10).

Olimp. Sour ale z sokiem z marakui, to brzmi fajnie. Ale jeśli rezultat, czyli Maja (alk. 4,9%), pachnie jak lekko zakwaszona brzeczka, a smakuje jak lekko zakwaszony, mało wyrazisty sok z owoców sadowych (jabłka, gruszki, może maliny, marakuja? na granicy percepcji.), no to jest słabo (4/10). Wysupłałem na Hades Gone Wild (alk. 12%) leżakowanego w beczce po czerwonym winie te 15zł za setkę (chyba najdroższe polskie piwo na festiwalu), no i nie spełnił moich oczekiwań. Intrygujący zapach był prawie w całości efektem beczki i towarzyszącego leżakowaniu utlenienia. Dębina, sherry, miód pitny, sos sojowy. W smaku piwo mocno winne, mniej ekscytujące, z wyraźnie garbnikowym finiszem. Niezłe (6/10).

Kufle i Kapsle. Tutaj były cztery krany, ale i spora rotacja. Wybór padł na Gose To Hollywood (alk. 3,8%) z dodatkiem pomarańczy od Duńczyka To Ol. Wyczułem odchmielowy ananas, pomarańczę, lekkie nutki mleczne i stosunkowo lekki kwasek. Piwo świeżutkie i niesamowicie rześkie (7,5/10).

AleBrowarImperial Smoky Joe oferował to samo co wersja podstawowa, tyle że na bardziej mięsistej podbudowie i w wersji tak aksamitnej jakby piwo było lane z pompy. I właśnie taka wyważona mieszanka nut torfowych i czekoladowych, nie bardziej ekstremalna, tylko bardziej monumentalna, była tym, czego się po tym piwie spodziewałem (8/10).

Doctor Brew. Próbek było co niemiara, ale Łukasz narzucił takie tempo, że nie miałem kiedy notować wrażeń. No i jeszcze hostessy mnie rozpraszały. Starczyło w każdym razie uwagi na trzy piwa. Nad Barley Winem Bourbon BA będę miał okazję się trochę poznęcać (albo pozachwycać, kto wie) w domu. Hoppy Birthday Bourbon BA (alk. 7,6%) w pierwszej chwili swoim miksem kokosu, wanilii i gorzkiej czekolady rozczarował za sprawą małej głębi, ale za to okazał się mocno pijalny. Dobre piwo (6,5/10). Portugal Barley Wine (ekstr. 27,5%, nie leżakowane w drewnie) mocno mnie zaskoczył. Dla wielu osób którym dałem spróbować był zdecydowanie zbyt słodki, bo faktycznie do brewdogowego Tokyo mu nie było pod tym względem daleko. Moim zdaniem był jednak świetny. Zaskakująco czysty profil, który był bardziej skrojony pod doppelbocka (dreifachbocka? vierfachbocka?), intensywna opiekana słodowość, trochę orzechów, chleb, zboże, w sumie jak podkręcona do oporu imperialna vienna. Świetne w każdym razie, bardzo fajnie dobrany zasyp (7,5/10). Był jeszcze RIS leżakujący już od przeszło piętnastu miesięcy w beczce po bourbonie, którego nie ma w sprzedaży. Faktycznie przeszedł beczką na wylot, a jednocześnie jest wzorowo gładki. Ciekawa pozycja.

Setka. Redneck Pils (alk. 4,5%) przekonał mnie czystym profilem i rześkim nachmieleniem, z sosną i trawą na przedzie, do których po lekkim ogrzaniu dołączyła nutka żółtych owoców. Fajne, rześkie, gdyby nie delikatna cebulka w smaku, to byłoby jeszcze lepiej (6,5/10). Porter Apollo 19 (alk. 7,8%) łączył lekką słodycz i podbite ciało z nutkami karmelowymi i palonymi, przy czym dominantę stanowiły w tym piwie śliwki, i to zarówno suszone jak i wędzone. Bardzo smaczne (7/10).

Birreria Heritage Artigianale. Tutaj wypiłem drugie najlepsze piwo imprezy. Włoski browar Stradaregina specjalizuje się w kwasach, za którymi w zasadzie nie przepadam, ale... ale Ribetta Nera (czarna porzeczka, alk. 6%), piwo kupażowane z wersji które przeleżały w drewnie odpowiednio rok, dwa oraz trzy lata, to piwo genialne. Cały krzak czarnej porzeczki (razem z liśćmi) połączony z dzikością wiejsko-końską w złożoną, a jednak szybko pijalną całość. Jest średnio mocna kwaśność, lekkie do średniego ciało oraz ledwo uchwytna słodycz, która jest jednak tak odmierzona, żeby doskonale balansować kwasek. Najlepsze piwo z owocami jakie dotychczas piłem (8,5/10). Na kwasa z granatem się niestety nie załapałem (ponoć był jeszcze lepszy), dla porównania jednak wziąłem Summer Ale (alk. 4,5%), żeby zobaczyć jak browar sobie radzi z nową falą. I doznałem srogiego zawodu. Brzeczkowe, wodniste, utlenione (miód) piwo z marginalnym cytrusem. Tyle. Nie można mieć wszystkiego (4/10).

Jak więc widać powyżej, poziom zaprezentowanych piw nawet w moich, skłonnych do malkontenctwa oczach był wręcz niebywały. No ale taki festiwal to nie tylko piwa, a też ludzie. A raczej przede wszystkim ludzie. Więcej – gdybym miał jechać na WFP z przeświadczeniem, że napiję się świetnych piw, ale za to nie będę się miał z kim bawić, to zostałbym w domu. I na odwrót – z tym towarzystwem mógłbym równie dobrze pić Budweisery i byłoby świetnie.

Jest bowiem tak, że polska scena craftu jest przesiąknięta sympatycznymi ludźmi z dystansem do siebie. Dystans i autoironia były najbardziej widoczne bodajże na przykładzie Doctora Brew, którzy zaprosili mnie na swoje stoisko żebym ich od serca szkalował (co ciekawe, nie bardzo było za co), a koniec końców spędziłem dobrze ponad pół godziny na rozmowie z Łukaszem. Na przeciwległym biegunie uplasowało się Piwne Podziemie, których częściowo wywrzeszczane (po pijaku i w dwóch językach) uwagi pod adresem mojej osoby przynależały do kategorii rzadkiej żenady. Tak już na przyszłość, jeśli ktoś znowu wpadnie na pomysł żeby zamiast rzeczowej krytyki bloga (której zawsze chętnie wysłucham) walić mi smuty, to niech weźmie pod uwagę, że jeśli ma tak wielki ból o jednostkową opinię, to ma problem ze sobą, jeśli uważa „masz mało lajków” za dobry argument a ma więcej niż szesnaście lat na karku, to ma problem ze sobą, jeśli mówi komuś że nie ma prawa recenzować jego piw, bo tylko on jako producent je rozumie, to ma problem ze sobą. Kompleksy się leczy. Na szczęście dla takich osobników, recenzując piwo recenzuję piwo, a nie ludzi którzy za nim stoją.

Człowiekiem, który zrobił na mnie również niezbyt pozytywne wrażenie (choć rzecz jasna nie tak bucowate) był fetowany na festiwalu Greg Koch, brodacz-prezes amerykańskiego Stone Brewing. Może do niektórych trafia taka maniera, ale ja odebrałem jego zachowanie jako w pełni wyreżyserowane, napuszone i sztuczne. Kreowanie się na patriarchę craftu to w moich oczach słaba akcja (niezależnie od tego kto taką sztuczkę uskutecznia), a mieszanina populistycznych haseł obliczonych na wywołanie konkretnego wrażenia u odbiorców z przerostem pewności siebie to coś, co mi wizerunkowo do piwa nie chce absolutnie pasować.

Bardzo pozytywnie wypadły aftery – jeden na stadionie, jeden w Hoppiness, jeden w Samych Kraftach. Obie knajpy nadają się bardzo na tego typu imprezy, mimo że nie są przecież nadzwyczaj pojemne. Albo może własnie dzięki temu. Na imprezie w Kraftach poziom nasycenia płynnym dobrem był na tyle umiarkowany, że poczyniłem trochę notatek. Bednarowy Gorgeous Grodzisz (ekstr. 11%, alk. 3,8%) w ogóle do mnie nie trafił – połączenie piwa typowo po grodziszowemu wodnistego (mimo podbitym parametrom) w połączeniu z torfową wędzonką to z mojego punktu widzenia chybiony pomysł. Lekki torf, woda i nic. Dla mnie słabe (4/10). Imperialna IPA Antylopa (alk. 8,6%) z Antybrowaru z kolei była przepełniona nutami lekko gnijących owoców tropikalnych, kwiatów, karmelu i ciasteczek, a spore ciało i takaż słodycz dobrze balansowały goryczkę (7/10). Ten sam browar jednak wygrał swoim american wheatem o nazwie Prokreacja, a konkretnie niesamowita rześkością, świeżością i soczystością, uzyskanymi dzięki grejpfrutowo-sosnowemu nachmieleniu (7,5/10).

Tym samym kończę relację z WFP. Przy okazji pozdrawiam wszystkich czytelników, z którymi przybiłem piątkę. Szczególnie miłe były komplementy pod adresem relacji podróżniczych, które są dla mnie największym wyzwaniem pod względem nakładu czasu i pracy, ale z których i ja jestem najbardziej zadowolony. To był bardzo męczący, ale i satysfakcjonujący piwny weekend. Warszawski Festiwal Piwa obronił renomę najbardziej udanego festiwalu piwnego w Polsce. Z jednej strony więc mój organizm potrzebuje w tym momencie zasłużonej przerwy, z drugiej już zaczynam z wytęsknieniem wyczekiwać jesiennej edycji. Tak trzymać!

WFP 2016 7442404148748592114

Prześlij komentarz

  1. w ogóle nawet nie słyszałem, że doktorzy leżakuje w beczkach po bourbonie hoppy birthday - może być ciekawie ;)

    OdpowiedzUsuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)