Loading...

Warszawski Festiwal Piwa 3. Lepsze jest wrogiem dobrego.

Zawartą w tytule wpisu zasadą być może kierowali się organizatorzy Warszawskiego Festiwalu Piwa, decydując się ponownie na strefę VIP stadionu Legii jako lokalizację kolejnej edycji. Zupełnie słusznie zresztą, z wszystkich festiwali piwnych które zaliczyłem, ta miejscówka zrobiła na mnie najlepsze wrażenie. Nie oznacza to jednak, że względem edycji kwietniowej nie wprowadzono żadnych zmian. Przede wszystkim przesunięto otwarcie na czwartek, a zakończenie na sobotę. Oznaczało to co prawda dla niektórych konieczność zużycia jednego, a dla tych z dalsza nawet dwóch dni urlopu, ale przy tej klasie festiwalu warto było. No i wpłynęło to znacznie na frekwencję. Tak jak kwietniowa niedziela była senna i wygaszona, tak październikowa sobota dosłownie kipiała życiem aż do samego końca. A przy okazji czwartek wbrew moim oczekiwaniom nie okazał się bynajmniej niemrawym prologiem do dalszych dwóch dni, ludzi było bowiem całkiem sporo jak na środek tygodnia.

Opcji żywieniowych było chyba trochę więcej niż na poprzedniej edycji. Byłem pod tym względem monotematyczny – nie licząc świetnego pulled beef z Chyżego Wołu, jadłem de facto tylko zupę dyniową na stoisku Hoppiness. Mocno przyprawioną, pożywną i niedrogą. Pogorszeniu (tak dla równowagi) uległo nagłośnienie w głównej sali, wskutek czego w trakcie dyskusji o płatnych recenzjach w której uczestniczyłem licznie zgromadzona publika mogła wywnioskować więcej treści z mowy ciała dyskutantów niż z tego co mówili. U mnie się to nałożyło na utratę głosu, więc sporo ludzi było pewnie rozczarowanych. Ponieważ Kopyr zdecydował się nie udostępnić nagrania dyskusji, sformułuję moje stanowisko w formie felietonu i wrzucę za jakiś czas na bloga, żeby się z nim mogli zapoznać ci których na stadionie nie było, jak i ci którzy byli, ale słyszeli tylko charczenie.

Inaczej rzecz się miała w części gdzie odbywały się wykłady płatne. Zadbano nie tylko o nagłośnienie, ale i wartościową treść, o ile mogę uznać panel o multitapach który obserwowałem za miarodajny. Specjalistyczną wiedzę można też było znaleźć w pakiecie festiwalowym w formie książeczki z usystematyzowanym opisem cech sensorycznych piwa. Autor, Paweł Leszczyński, odwalił kupę dobrej roboty i pozostaje mieć nadzieję, że będzie ona osiągalna również poza festiwalem. Zupełnie poboczną rzeczą jest koszulka festiwalowa, ale i tutaj chylę głowę z uznaniem, jest to bowiem pierwsza koszulka festiwalowa która mi się autentycznie podoba i którą będę nosił. Właściwie to mam ją na sobie kiedy spisuję te słowa.

Shaker sprawdził się jako szkło festiwalowe o tyle, że kilku osobom spadł i się nie stłukł. Brzęk tłuczonego szkła słyszałem tylko raz na stadionie, kiedy piwowar z włoskiego Lambrate o coś się mocno wkurzył w trakcie rozmowy z jakimś Polakiem, którego twarz po incydencie wyrażała skrajne niezrozumienie i zdziwienie. Nie wiem o co poszło, więc nie będę komentował. Mi się z shakera fajnie piło, szkoda że go zgubiłem. Dwa razy. Jeśli ktoś wolał mieć szkło bardziej degustacyjne, to mógł takowe nabyć przy wielu stoiskach.

Jeśli chodzi o te ostatnie, główną treść tego typu festiwalu, to zrobiono małą roszadę i główne piętro zarezerwowano dla browarów, na piętrze zaś wylądowali importerzy oraz knajpy. Rozłożenie na dwa piętra to chyba jedyny minus tej lokalizacji, sprawia bowiem że część wizytujących nigdy na trzecie piętro nie zawitała, choć z drugiej strony wystawcy nawet tam nie mogli się chyba skarżyć na brak zainteresowania.

Zaskoczeniem był dla mnie poziom piw. Mało które mi nie smakowało. Fakt że i mało które wywaliło z butów na murawę, ale było pod tym względem dużo lepiej niż się spodziewałem. Najbardziej na tego typu festiwalach leżą mi zazwyczaj piwa lekkie i aromatyczne. Po to żeby dekiel nie odfrunął przynajmniej nim się zacznie after. Pod tym względem idealną opcją był Kapitan Drake z debiutującego browaru Setka. Nie za kwaśne, ale jednak trochę tak, nie za słone ale jednak odrobinę tak, masywnie cytrusowo-limonkowo-skórkowe piwo z nieznaczną ziołowo(miętowo?)-liściastą nutą. Super orzeźwiające, świetny debiut (7,5/10). To samo trzeba powiedzieć o Pierwszej Warce z Warsztatu Piwowarskiego, również debiutu. Lekkość, rześkość, mosaicowa multiwitamina i juicy fruit. Piwo pełne smaku a zarazem nie męczące (7,5/10). Świeżym i rześkim piwem był też Krakowski Spleen z Pracowni Piwa. Było dużo cytrusów i sporo mango, niemniej jednak mocna goryczka akurat tutaj wytrącała to piwo lekko z balansu (6,5/10). Brokreacja przywiozła czeskiego pilsa The Teacher, piwo mocno trawiaste, o średnio mocnej, przyjemnej goryczce. O dziwo, zupełnie bez diacetylu. Dobre (6,5/10). W kategorii piw lekkich skosztowałem również od Kowala Grodziskiego z Piwobrania, czyli chmielonej na zimno, okazjonalnej edycji grodziskiego z Grodziska Grodziskopolskiego. No i muszę powiedzieć, że jest to w końcu bardzo fajne grodziskie z tego browaru. Lekki drożdżowy kwasek, lekka trawa, a poza tym całkiem sporo wędzonki przywołującej na myśl zapach w bacówce. Takie coś powinni mieć w stałej ofercie (7/10). Beer Bros przywieźli ze sobą Pierwszą Prostą, czyli amerykańskiego pilsa, w którym na front wysunęła się chmielowa multiwitamina, całość jednak nie grzeszyła wyrazistością. Jest to jednak smaczne piwo do picia na co dzień (6,5/10). Rześkim piwem miała być chyba również Kaffirapaa ze świętochłowickiego Redenu, jednak brzeczkowe klimaty doprawione duszącą ilością kaffirowo-geraniolowych nut to nic dobrego (3/10). Tylko częściowo bardziej udany był Seniorita Saison z Piwnego Podziemia. Ponoć w produkcji użyto hibiskusa oraz mango, ale tego kompletnie nie czuć. Wziąłem, uśmiechnąłem się, zaniosłem do pewnego sędziego piwnego i kazałem odgadnąć gatunek. „Cydr?” Tak więc poza bardzo dużą ilością zielonych jabłek można wyczuć lekkie fenolowe nutki, ale to dopiero po ogrzaniu. Nie wyszło to zapewne tak jak miało wyjść (4/10). Jednym z moich osobistych wygranych WFP był Qltinoid z Podgórza, rześka, totalnie cytrusowa APA z grejpfrutowym motywem przewodnim. Do szybkiego picia na orzeźwienie jak ulał (7,5/10). Ratownicze, APA z Browaru Spółdzielczego, smakuje świeżo. Aż za świeżo, bowiem jak brzeczka do której wrzuciliśmy ledwo co granulat chmielowy. Oczywiście bez brzeczkowej słodyczy, ale czuć że nie jest to piwo do końca „wyklute”. Mimo to, smakowało mi (6,5/10).

Najbardziej sesyjnym piwem w sensie dosłownym był dla mnie na WFP jednak kingpinowy Mandarin, którego wypiłem po prostu najwięcej mimo jego mocy. Obecna warka jest świetna, smakuje jakby sencha została do niej wrzucona na chwilę przed polaniem. Polecam bardzo (8/10).

W wadze średniej zaliczyłem między innymi Last Cut z AleBrowaru, który robił na mnie, co ciekawe, lekkie wrażenie jak na swoje parametry. Rześkie, nieco kremowe piwo, mocno owocowe, tropikalne, z nutami ananasa i brzoskwini. Goryczka trochę ściągająca, nad tym warto jeszcze popracować. Poza tym nie mam żadnych zastrzeżeń (7/10). Gold Digga, czyli west coast AIPA od Piwnego Podziemia ma średnie ciało i dopasowaną, wcale nie nadmiernie mocną goryczkę. Tropikalno-multiwitaminowe nuty są na plus, wtręty kojarzące się bardziej z vibovitem na minus (6/10). Nepomucen Black IPA dość udanie maskuje swoją barwę, bo czarne, słodowe, nieco czekoladowe smaczki usadowiły się w nim na peryferiach. Zamiast nich króluje sosnowo-cytrusowe, grejpfrutowe, rześkie nachmielenie. Bardzo dobre piwo (7/10). Hippie IPA wyszło Beer Bros niebywale dziwnie, bo z jednej strony mamy w ustach średnio pełną, średnio goryczkową ipę, z drugiej czujemy się jakbyśmy wsadzili nos w krzak poziomek. Obraz uzupełniają motywy ziołowe i pieprzne, a w posmaku nawet liściaste. Bardzo ciekawy wywar (7/10).

Wśród składników coraz bardziej ochoczo stosowanych przez rodzimych piwowarów jest kawa. Artezanowa Coffee Wołga jest piwem wypełnionym po brzegi aromatem małej czarnej, w którym bombonierkowe czy palono-popiołowe nutki grają rolę uzupełniającą. Niezbyt pełne, a przy tym nieznacznie cierpkie. No, czyli jak kawa pod tym względem (7/10). Havana Stout od Pinty okazał się, co mnie zdziwiło, nieco wodnisty, kawowy na niezbyt intensywnym poziomie, a w dodatku nieco fasolowym w charakterze, no i na dodatek trochę zielonojabłkowy. Nie przekonał mnie (5/10). Buena Vista od Piwnego Podziemia to nisko wysycone piwo o wyraźnie kawowym aromacie. Nie są to jednak świeżo zmielone ziarna ani espresso, bowiem waniliowe nutki sprawiają że kawowość skojarzyła mi się bardziej – być może wtórnie – z cappuccino w proszku. Szkoda że nie przepadam za cappuccino (5,5/10). Michail Jackson od Hopium to jasne piwo które ma smakować jak ciemne. Świetna nazwa zatem. Dodano tutaj spore ilości kawy, która je totalnie zdominowała, zastępując tym samym nieobecne ciemne słody. Z początku kawa jest tylko lekko naznaczona nutami fasoli, wraz z ogrzaniem przepoczwarza się jednak w miksturę kidneya i bobu. Piwo do chili con carne albo fasolki po bretońsku, niestety. Ale pić się da (5/10).

Kwasy powoli wkraczają na salony. Najciekawszą ofertę polską miał SzałPiw, który przywiózł ze sobą aż cztery różne owocowe piwa kwaśne. Rubus Idaeus Maleficus, czyli ten malinowy, był z nich najlepszy. Lekki kwas, sporo malin, zdominowanych jednak przez konia uwijającego się na kuligu. Z czasem zaczęło mi to przypominać woń powietrza wypuszczanego z gumowej piłki. Bardzo smaczne (7/10). Ribesium Nigrum Arcanum czyli czarna porzeczka pachniała tak jakby nos wpakować prosto w jej krzak. Ponownie sporo stajni, dosadna tym razem dawka kwasu i lekka kiszonka. Nieco mniej rześkie niż się spodziewałem, ale fajne (6,5/10). Najmniej przekonująco wypadło Fragum Ambitiosum. Było lekko kwaskowe, narzucało skojarzenia ze zmiksowanymi, mrożonymi truskawkami i było wyzbyte godnych wzmianki dzikich nutek. Stąd było nieco mdłe (5/10). Prunum Lascivum, czyli śliwka, z kolei z całej czwórki najmniej pachniała tytułowym owocem, a bardziej liściami. Umiarkowanie kwaskowy trunek, całkiem niezły, choć może mało charakterny (6/10).

Innym konikiem na WFP były piwa starzone w drewnianych beczkach. Poziom bywał różny. Birbant Old Ale Whisky niestety był zupełnie nieułożony. Trochę czerwonych owoców, trochę kokosu i pełno zmywacza do paznokci. Bogata słodowość piwa podstawowego zanikła, piwo zrobiło się wytrawne i rozpuszczalnikowe (3,5/10). Lany na stoisku Pracowni Piwa Mr. Hard Whisky oferował dżem z czerwonych owoców, kokos i lekkie whisky. Średnio gorzkie, stało się bardziej wytrawne, z wycofaną owocowością. No i głębia też nie ta co w oryginale. Bardzo fajne piwo, ale jednak o krok do tyłu od pierwowzoru (7/10). Mr. Hard Red Wine dostał porządnego winnego kopa, który jeszcze bardziej uwypuklił jego już i tak mocno rozwiniętą owocową stronę, uzupełniając go dodatkowo o nuty kokosu, drewna i wanilii. Słodowość przepoczwarzyła się częściowo w beczkowość. Pojawił się również delikatny alkohol, czyli w ogólnym podsumowaniu krok do przodu, krok do tyłu. Biorąc pod uwagę pozycję wyjściową jest po prostu nadal świetne (7,5/10). Turbo Geezer Bourbon jest piwem wyraźnie kawowym szczególnie w smaku, jest tutaj i wanilia i gładkość laktozowa. Piwo nie różni się mocno od oryginału, jedynie nutki bourbonu w tle i przebijający gdzieniegdzie alkohol, częściowo przeciwdziałający efektowi laktozy są tutaj wyznacznikiem inności. Czyli nadal moim ulubionym Geezerem pozostaje ten standardowy, bez bourbonu, turbo i szyberdachu (7/10).

W kategorii piw ekstremalnych plasowała się Katastorfa z Piwnego Podziemia. Gdzieś tam można było odnaleźć echa czekolady, estrów czy paloności, ale poza tym rządził w tym piwie serial M.A.S.H., czyli pływające w jodynie bandaże. Nie jest to absolutnie mój smak, ale wyszło zapewne zgodnie z założeniami, czyli jeszcze bardziej torfowo od 100% Peated z Nogne O (5/10).

Inaczej niż na poprzedniej edycji, miałem tym razem mniej oporów przed sięganiem po piwa z importu. Na stanowisku Lambrate zamówiłem American Magut, czyli amerykańskiego pilsa. Słodowość wytłumiona, średnio intensywne chmiele na przedzie, delikatny cytrus, wyraźne kwiaty, odrobina kuwety i czystej, wypranej szmatki trzymanej w komodzie, przechodzącej w delikatną różę. Cała masa różnych nut. Fajne, codzienne piwo, ale trochę za mało rześkie jak na styl (6,5/10). Gaina z Lambrate dawała z kolei po nozdrzach nieco zwietrzałym chmielem; początkowo cytrusami, po ogrzaniu jednak na front wysuwała się cukrowa słodowość. Wbrew pozorom niezłe, ale nie za taką cenę (6/10). Brekeriet Sour & Salt to bogate aromatycznie piwo, kojarzące się zdecydowanie z wiejskimi klimatami. Koń, siano i inne zapachy wiejskie, poza gnojówką rzecz jasna. Kwaśność lacto wprawdzie nie jest tutaj przesadzona, ale już wyczuwalna na poziomie aromatu (7/10). Spank Dog z amerykańskiego Latitude 42 wprawdzie był lekko cytrusowy, ale górował w nim aromat landryny, przez co tylko bardzo przyjemna miękkość tekstury go uratowała (5,5/10). Black Albert od belgijskiego Struise jest jak kto woli nieleżakowaną w drewnie wersją Cuvee Delphine, a co za tym idzie wersją ciut uboższą. Mocno czekoladowy, słodki, trochę pumperniklowy imperial stout łamany nutami palonymi. Świetne (7,5/10). De Cam Oude Kriek, rocznik 2009, miał wspaniale przegryziony bukiet złożony z wiśni i innych kwaśnych, czerwonych owoców, nieprzesadzonej derki, siana i wiejskiego funku. Pestkowe, kwaśne, rześkie i bogate piwo. Jest w nim głębia (7,5/10).

Pomysłem Chmielarni na rozłożenie kosztów przy degustacji drogich i ekskluzywnych piw było robienie degustacji grupowych, po pięć osób. W przypadku kilkunastuprocentowych piw w dużych butelkach przekładało się to jednostkowo na ilość optymalną do wypicia. Kiedy ruszyła degustacja imperialnych stoutów starzonych w beczkach, nie mogłem sobie odmówić. Port Brewing Santa’s Little Helper leżakowany w beczce po bourbonie oferuje całą moc ciemnej czekolady, przez którą przebija się brązowy cukier i pumpernikiel, a koniec końców również wanilia i brandy. No i pełno suchego drewna. Wspaniale przegryzione i zbalansowane piwo (8/10). Port Brewing Older Viscosity jest mocarnie słodowy i waniliowy, a także kawowy. Pełnia idzie w parze z gładkością, wręcz śliskością tekstury. Estrowość przechodzi tutaj płynnie w nutki alkoholowe, a w finiszu pojawia się lukrecja. Trochę mniej czysto drewnianych nut niż w poprzednim piwie (7,5/10). Hoppin Frog Barrel Aged Doris The Destroyer, którego butelka kosztuje okrągłą bańkę, wszystkiego ma pełno. Ciała, czekolady, kawy, pumpernikla i kremowości. Wanilia i paloność, jak i whisky trzymają się w tle. Gładkość fenomenalna. Robi niesamowite wrażenie (8,5/10). Potem był Agamemnon z Omnipollo którego niedawno opisałem, a na koniec Grzesiek zostawił Mikkeller Black Ink Blood Barrel Aged Brandy. Co w tym piwie się działo... Kwaśny RIS okazał się być swoistym piwem kompletnym. Był bowiem zarazem słodki, gorzki, kwaśny i słony. Słodko-kwaśny na początku, ze słono-gorzkim finiszem. No i złożonym bukietem, w którym panował istny natłok nut malin, czekolady, tytoniu, paloności oraz kawy. Bardzo oryginalne, fenomenalne piwo (9/10).

Trochę było też piw które piłem nie robiąc już jednak notatek. Między innymi Double Hops, Death & Taxes z Piwnego Podziemia (bardzo dobry), Labirytm z Nepomucena (w porządku) czy też Ale Mosaika z Redenu (niezbyt przekonujący) albo saison z serii Rainbow Project, pity na stoisku Browariatu (bardzo smaczny). A ilu piw nie skosztowałem wbrew poczynionym przed wyjazdem do Warszawy planom? Ciężko by zliczyć.

Na koniec warto wspomnieć o Warszawskim Konkursie Piw Domowych, który wygrał Łukasz Kubicki, będący piwowarem kontraktowca Tattoed Brewery. Tak więc Pinta uwarzy barley wine. Uwarzyła już Maibocka, zwycięzcę poprzedniej edycji konkursu. Wyszedł zapewne tak jak miał wyjść. Czyli słodowo, słodowo, słodowo, trochę alkoholowo, słodowo. Pewnikiem udana interpretacja stylu leżącego całkowicie poza sferą moich zainteresowań (4/10).

No dobra, piwa piwami, ale na tym festiwalu jak na żadnym innym nie poczułem tego, że to wcale nie o nie w głównej mierze chodzi. Najfajniejsze było wspólne imprezowanie z całą masą ludzi, a rozmowy wbrew pozorom nie toczyły się tylko o piwie. Więcej, one miały piwo częstokroć jako temat poboczny. Zamiast tego opowiadało się i śmieszkowało o wszystkim możliwym z ludźmi których się bardzo rzadko widuje albo ledwo co poznało, i to często jak ze starymi przyjaciółmi. Ludźmi o częstokroć różnych poglądach, ale przyjaznych i otwartych na innych. I to jest właśnie główny walor piwnego środowiska w Polsce. Nie poziom piw, nie ich różnorodność, ale ludzie którzy to środowisko tworzą. Dość powiedzieć, że był to dla mnie towarzysko najbardziej udany festiwal piwny, w łóżku byłem przez trzy dni pod rząd dopiero kiedy świtało, a aftery będę jeszcze długo mile wspominał. Cholera, nawet doceniłem trochę wyzbyty klimatu Piw Paw, który ma ten walor, że ma otwarte cały czas. Nawet o 7 nad ranem.

Tak więc, do zobaczenia za miesiąc w Poznaniu!

Warszawski Festiwal Piwa 2015 4600644141772203110

Prześlij komentarz

  1. Witam :)
    bardzo porządna relacja :)

    pytanko Black Albert: butelka czy beczka ? jaki rocznik ?


    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z beczki, o rocznik nie zaindagowałem :)

      Usuń
    2. czy cuvee delphine to rzeczywiście black albert lezakowany w beczce ?

      od lat black albert ma 13% alk, delfin miał 13 a ma 11... poprzez lezakowanie w beczce spada alkohol czy co ?

      Usuń
    3. Nie no, jak już to na odwrót. Sprawdziłem i masz chyba rację, opacznie zinterpretowałem informacje producenta nt. Cuvee Delphine, tj. odebrałem metaforę dosłownie. Mea culpa.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)