Loading...

Rumuńskim szlakiem cz. 4 – to nie jest miasto dla starych ludzi

Z Bukaresztu nad morze jedzie się dwie godziny autostradą, ale że akurat ta część Wołoszczyzny jest nudna i płaska jak Holandia i Anja Rubik, podróż się dłużyła niemiłosiernie. Po dotarciu w okolice Constanțy trzeba było jeszcze przejechać parę ośrodków turystycznych umieszczonych wzdłuż wybrzeża i w końcu byliśmy u kresu podróży. Wjechaliśmy do Costineşti.

Połączona z leżącym obok Schitu (LOL) miejscowość liczy sobie raptem tysiąc paręset mieszkańców, choć w okresie letnim liczba ta jest zwielokrotniona poprzez napływ będących głównie w młodym wieku turystów. Ma tę niewątpliwą zaletę, przynajmniej z mojego punktu widzenia, że jest niemalże w stu procentach celem turystyki wewnętrznej. Samą naszą obecnością wzbudzaliśmy zdziwienie, a poza naszymi autami na obcych blachach ujrzałem w przeciągu jedenastu dni tylko dwa inne (jedno węgierskie i jedno słowackie). Co więc przyciąga akurat w to miejsce rzesze rumuńskich studentów? Prosta sprawa. Niskie ceny i świetne dyskoteki.

Ponieważ nie jest to jak Słoneczny Brzeg archipelag hotelowy, tylko miejscowość zamieszkana również poza sezonem, to jest tutaj sporo normalnych domów, włączając w to takie, które nie są przekształcane w okresie letnim na pensjonaty. Mimo to ciężko powiedzieć że jest to mieścina ładna. Ot trochę częściowo bezładnie porozrzucanych budynków, z czego część nieco trąci kiczem, a na ulicach chaos potęgowany dużą ilością budek z przeróżną tandetą. Krajobraz jest płaski, poza północną częścią Costineşti, w której nad morzem wznoszą się wydmy, tam jednak plaża za to jest wąska i niezbyt urodziwa. Amatorzy chorwackich czy greckich zatoczek byliby zawiedzieni. No ale powiedzmy sobie wprost – amatorzy spokoju to starcy i nudziarze, a my nie przyjechaliśmy do Costineşti żeby zwiedzać stare ruiny i kontemplować dzieła sztuki. My przyjechaliśmy tam po to żeby się bawić.

I z tego punktu widzenia Costineşti to raj. Co więcej, nie chce mi się w następnym roku jechać nigdzie indziej jak właśnie tam.

Nie jest to miasto dla starych ludzi. Epicentrum życia w Costineşti znajduje się na plaży oraz wzdłuż niej. Zaraz po wyjściu na piasek można zaznać nieco falloutowych klimatów, bowiem w latach 1980-tych naprzeciwko wybrzeża w północnej części miejscowości podczas sztormu osiadł grecki frachtowiec Evangelia, który ze względu na koszty odholowania został opuszczony i pozostawiony na pastwę losu oraz żywiołów. Obecnie jest cały pokryty rdzą i złamał się na pół, nawet Cyganom nie chciało się go pociąć i sprzedać na złom. Znajduje się jakieś 100m od wybrzeża zaraz naprzeciwko plaży dla nudystów i stojąc vis a vis wraku ma się wrażenie że nadal płynie i zaraz dobije do brzegu. Nie będę ściemniał że się udałem w to miejsce tylko dla widoku statku, ale pozostałe bodźce wzrokowe mnie rozczarowały. Inaczej niż w męskich fantazjach, taka plaża dla nudystów jest pokryta porozrzucanymi w bezładzie cielskami rozmaitych wielorybów i słoni trąbalskich, i naprawdę nie ma na co patrzeć. W dodatku w jednym miejscu morze naniosło na brzeg gigantyczną masę glonów, które gniły w słońcu cuchnąc jak ryby zombie. I w tymże zielonym, rozkładającym się błocku kilku śmiałków robiło sobie posiadówę. Uch.

Ale, ale. To że plaża nudystów to porażka nie oznacza że rumuńskie plaże są do kitu. Co to, to nie. Musicie bowiem wiedzieć, że rumuńskie plaże są być może najpiękniejsze na świecie. I nie chodzi mi nawet o to, że woda przy brzegu Costineşti jest ciepła i ma kolor lazuru, ani o to że na wysokości centrum plaża ma spokojnie 100 metrów szerokości. Piękno rumuńskich plaż kryje się bowiem w Rumunkach. Jak już wspomniałem, nie byłem nigdy w kraju w którym byłoby tak wiele pięknych kobiet. I na plaży te ładniejsze w dwóch trzecich odkryły dla siebie atrakcyjność stringów, a dodatkowo połowa opala się topless. Widoki cudne i niesamowite, aż się nie chce z takiej plaży schodzić. O oprawę dźwiękową też jest zadbane. Rumuni mają w swoich szeregach całą gammę światowej klasy DJ-ów, no to na plażę żadnego wymoczka nie wypuszczą. Soczyste bity lecą tu na pełny regulator od rana do popołudnia, za sprawą czego plaża wygląda tutaj trochę tak jak na wiadomych teledyskach. DJ miksuje profesjonalnie, groove wchodzi w krew, piwo leje się hektolitrami, głowa się co chwila za kimś obraca i człowiek czuje że są miejsca na świecie w których można zapomnieć o codziennych troskach.

czasami nie chce mi się robić zdjęć morza, fal i przepływających statków
Z tym piwem które leje się hektolitrami to nie jest przesada, wszak w budkach umieszczonych wzdłuż bulwaru 0,4l lanego miejscowego kosztuje 2,50-3zł. Można więc poszaleć. Jako że gospodarność to jest jednak cnota, to zwyczajowo chodziliśmy do pewnego młodego Mołdawianina, który jako jedyny lał piwo po 2zł. Pod koniec pobytu przestało mu się to już jednak najwidoczniej opłacać i podniósł cenę do 2,50. Zdzierstwo.

Można było oczywiście przepłacić i napić się Becksa albo innego Tuborga za 3,40-4zł, ale po co, skoro rumuńskie ojrolagery wcale nie są gorsze.

Szczególnie pozytywnie wyróżniał się Bergenbier, piwo o czystym słodowym profilu z ciut podkreśloną goryczką. Zbalansowane, pijalne piwo plażowe (5/10). Dostępna w budce niedaleko miejsca w którym zwyczajowo rozkładaliśmy się Timisoreana to zaś już nudy. Trochę słodu i słodyczy z nieznaczną, cierpką goryczką. Mimo to w jeden dzień przed dyską wytrzaskaliśmy ich parę (2,5/10). Smakiem nabytym był Skol. Pomocnym okazała się cena, to bowiem Skol u Mołdawianina kosztował 2zł. Piwo podobne do Bergenbiera, czyste, słodowe, z lekką goryczką, bez częstej w tym stylu kwaskowości. Dawało na tyle radę, że trzaskaliśmy je jedno po drugim (4/10). Co ciekawe, z czasem oswoiłem się również z Ursusem, którego kiedyś określałem mianem rumuńskiego Tyskiego, ale obniżona kwaskowość i całkiem przyjemna goryczka sprawiały, że dało się je pić bez żadnego ale (4/10).

Organizacja planu dnia w takim miejscu niejako sama się narzuca. Rano śniadanie, potem plaża do późnego popołudnia. Po zejściu z plaży obiad, potem czas na odpoczynek i wieczorne wyjście.

Wybór miejsca na night fever sprowadza się do jednej z knajp, które wszak specjalne nie są, obalenia flaszki nad morzem (a wódka na straganach wbrew pozorom tania nie jest) albo udania się do jednej z dyskotek. Tych zaś w Costineşti jest kilka, każda z własnym kolorytem.


Ring
Idąc od strony południowej, na początku można natrafić na Disco Ring. W środku człowiek się czuje jak na dansingu w GTA Vice City vel myśli że przeniósł się w czasach i miejscu na Florydę lat 80-tych i na jednej z lóż ujrzy nonszalancko rozpostartego Ala Pacino w kreacji Scarface z cygarem w gębie. Dyskoteka nie jest zadaszona, za to jest usłana białymi, skórzanymi lożami z popękaną tapicerką, które rozmieszczone są tarasowo wokół dużego parkietu. Normalnie dyska jakby żywcem przeniesiona ze Scarface’a albo The Informers, aż człowiek czeka kiedy wreszcie z głośników poleci „Dance into the fire”. Tylko klientela w feralny wieczór pod koniec sierpnia była raczej licealna niż studencka, więc po wychyleniu paru Tuborgów (10zł za 0,33l) opuściliśmy lokal.

Max
Disco Max to taka rumuńska swojszczyzna. Średniej wielkości dyskoteka, w której na zmianę DJ oraz rumuńska kapela gra manele, czyli rumuńską wersję tego co w Bułgarii nazywa się chalga, w Serbii turbofolk, a pod innymi nazwami występuje również w pozostałych krajach bałkańskich. Czyli pop zmieszany z muzyką taneczną, zmieszaną z etniczną melodyką i nierzadko orientalnie zawodzącym wokalem. Może i kicz, ale ja tam taki kicz całkiem lubię. Klientela sympatyczna. Tutaj również piwa małe są za dyszkę, ale zaraz naprzeciwko wejścia jest stragan z tanim piwem lanym.

Tineretului
Zdecydowanie najbardziej warta uwagi jest dyskoteka Tineretului, ogromne przedsięwzięcie, wokół którego znajdują się budki z piwem, restauracje i wyśmienita pizzeria, wszystkie pod tą samą nazwą. Megadiscoteca Tineretului była do niedawna największą dyską na otwartym powietrzu w całej Europie wschodniej, obecnie jest bodajże na drugim miejscu. I muszę powiedzieć że ryje beret. Nie byłem nigdy na takiej wielkiej dyskotece. Loże złożone z białych kanap ciągną się wzdłuż baru, przy którym można zakupić piwo za dyszkę (wszystkie o pojemności 0,33l, choć w tej cenie jest też Grolsch 450ml), parkiet jest wielki a scena z ‘molem’ wychodzącym w widownię jak na dyskotekę ogromna. Co ciekawe, przy toaletach kręci się coś a la męskiej przyzwoitki, co jakiś czas zaglądającej do środka. Najpewniej chodzi o to żeby nie dochodziło do transakcji narkotykowych. No bo jak na poziomie dla plebsu nie dochodzi, to policja nie ma pretekstu do wjazdu na imprezę, a tymczasem na długich balkonach wokół sceny, do których prowadzą osobne, odgrodzone schody, mieszczą się loże dla VIPów, na których z pewnością kreska kreskę goni. VIPów zostawmy jednak samym sobie, a tymczasem bity lecą w publikę przez niesamowicie efektowne nagłośnienie, na backdropie zmieniają się wizualizacje, a po scenie skaczą i tańczą skąpo ubrane dziewczyny go go, no i jakiś karzeł też od czasu do czasu (wtf?). Uciurać się można piwem, choć drogo wychodzi, ale codziennie jest inna oferta na whisky, w ramach której można np. zakupić 0,75l J&B’s z dwoma energy drinkami i dwoma puszkami coli za stówkę, a czasami nawet za 80 złotych. Tak, w tancbudzie takie ceny. Jest głośno, gwarno, ładnie i pijano. Na tyle głośno, że kiedy jest grane w Tineretului, bity niesie na całą miejscowość. Przyjeżdżanie do Costineşti z dziećmi nie ma sensu.

Kolejne dwie dyskoteki mieszczą się naprzeciwko siebie na plaży, w ogromnych białych namiotach. Nie potrafię na ich temat nic napisać, oprócz tego że DJ z jednej z nich umilał nam codziennie pobyt na plaży. Jak już pisałem, znał się na swoim fachu.

szerzenie kultury picia piwa
Ostatnią dyskoteką jest Arruba Beach Bar, który jest właśnie bardziej beach barem z małym parkietem, w dodatku głośniki w nim pierdzą nieco. Miejsce jest za to osobliwe, otwarte do samego rana, z obsługą napakowaną, z brodami, tatuażami i tunelami w uszach i czapkami z daszkiem na głowach. Normalnie jakby jakiś sludge coreowy zespół przyjechał i nalewał piwa oraz mieszał drinki do techniawy, bez przerwy się przy tym gibając. Tutaj można było dostać niefiltrowaną wersję piwa Ciuc, czyli Ciuc Nefiltrat, z kranu. Tak jak wersja podstawowa, filtrowana, jest to eurolager, ale goryczka jest bardziej odczuwalna, a smak dzięki drożdżom bardziej zaokrąglony. W sumie niezłe (5/10).

Renesansowy obraz na żywo.
Apollo i hurysa, czy jakoś tak.
Bezruch trwał dobre 10 minut.
Ktoś mógłby pomyśleć, że w tak imprezowym miejscu, po brzegi wypełnionym młodymi ludźmi od alkoholu nie stroniącymi będzie różnie z bezpieczeństwem. Pudło. To jest coś niesamowitego, ale nie widzieliśmy absolutnie żadnych burd, awantur czy bójek. Alkohol lał się strumieniami a mimo to było bardzo cywilizowanie. No i nikt nas oczywiście i tak nie przepił.

No a co się robi jak akurat jest leniwy wieczór i nie ma się ochoty iść w tango? ‘Degustuje’ się w hotelu. Do oporu rzecz jasna, bo trzeba przerobić wszystko to co się w Oszonie kupiło. Oto mały przegląd rumuńskich ojrolagerów.

Albacher Premium miał to szczęście, że piłem go dwa razy, przez pomyłkę kupując butelkę i puszkę. To z butelki było ohydne, nie pieniło się, cuchnęło starą szmatą, było kwaskowe i poza szmatą ‘zachwycało’ tanimi, landrynowymi słodami (1,5/10). To z puszki było zaś naprawdę niezłe, miało czysty, słodowy profil, nie miało szmaty i było punktowane całkiem przyjemną goryczką (5/10). Ciuc Premium (filtrowane) miało również czysty, słodowy profil, było trochę cięższe od typowego bałkańskiego wodniaka i kojarzyło mi się z chorwackim Ożulsko, pardon, Ożujsko (4/10). Ciucas w aromacie to typowy ojrolager – słód, kwasek, delikatny chmiel, to wszystko. Ciucas w smaku to lekkość, całkiem wyrazista goryczka i delikatne chlebowe posmaczki. Not bad (5/10). W przypadku Goldenbrau ciężko jest cokolwiek pozytywnego napisać. Piwo było wodniste, kwaskowe, ciut słodowe i prawdopodobnie nieco utlenione – z nutą, która mieściła się pomiędzy łupiną orzechową a kartonem. Niedobre (2/10). Sprzedawany w pękatych plastikowych buteleczkach Neumarkt to piwo prawie bez zapachu i prawie bez smaku. Bez słodyczy, bez goryczki, bez niczego. Piwo po myśli Kononowicza. A, gdzieś mi jakaś słodowa nutka mignęła, ale nie jestem jej pewien. Zastanawiające (2/10). Noroc ma słodki, słodowy zapach, trochę dołowany przez wtręty kartonowo-potowe. W miarę gładki, słodkawy pierwszy akord, ale finisz jest niestety suchy i ściągający. Niemniej jednak, nie jest to z pewnością najgorszy ojrolager na świecie (4/10). Dorfer... lekki karton wkradł się w nieco słodowe, marginalnie chmielowe, ciut ściągające w finiszu, wodniste piwo. Coś jeszcze? (3/10). Servusa można było przynajmniej jakiś czas temu dostać w polskich Auchanach, w dwulitrowych PETach. Nie kupujcie go. Woda, woda, ciut słodu, ciut cierpkiej goryczki, woda, woda, woda. Syf (2/10). Silva to wodniste, słodowo-landrynkowe piwo z ostrymi nutkami gdzieś pomiędzy 'spoconym' chmielem a kartonem. Dodałem w tle zdjęcie ładnej pani żeby przynajmniej wizualizacja była atrakcyjna (3/10). Bucegi to wodniste, lekko słodkawe piwo z akcentem ostro-kartonowym. Goryczka bardzo lekka. Sikacz archetypowy (2,5/10).

I tyle jeśli chodzi o ojrolagery. Ciucas, Ciuc i Albacher wygrywają. Oczywiście poza Bergenbierem i wbrew pozorom Skolem (cena!).

Tak naprawdę można się jednak w Rumunii bez problemu napić świetnego, miejscowego piwa. Zaraz do niego przejdę, najpierw zaś naświetlę kwestie żywieniowe w Costineşti.

Z tym to ogólnie lipa była. Przynajmniej w Costineşti, bo w Bukareszcie, Constanțy czy Timişoarze jedzenie było bardzo dobre. Jasną stroną są w Rumunii pizzerie. Jako naród mocno aspirujący do Włochów pizze przyrządzają zazwyczaj w kamiennych piecach opalanych drewnem. No i jak się dostaje taką siłą rzeczy lekko podwędzoną od trawionego przez ogień drewna pizzę z mnóstwem dodatków, i płaci się za nią 12-13zł to jeść bez smaku niepodobna. Poza pizzą są oczywiście budki z fast foodem, czyli zazwyczaj małżami w panierce i frytkami smażonymi na oleju pamiętającym panowanie Napoleona Bonaparte. 

No i kebaby, a właściwie to nie kebaby, ino libańskie shaormy. Taka shaorma wygląda jak kebab, pachnie jak kebab, smakuje jak kebab, no ale to jest libańska shaorma a nie kebab, can you dig it? Bo Rumuni są chyba wierni zasadzie „remove kebab”, którą im wpoił Vlad Tepes i za Turkami nie przepadają. Największą popularnością nad morzem cieszą się chyba jednak jadłodajnie typu point-and-pick. Czyli idzie się z tacą wzdłuż lady i wybiera składniki dania osobno. Mamałyga, do tego kawałek ryby, mięsa, jakieś warzywa,... i to wszystko w takich miejscach zazwyczaj jest podłej jakości, a przy tym drogie. Jak sobie człowiek kompozycji nie zaplanuje, to może za dwudaniowy obiad zapłacić nawet niecałe 30zł. Sam nie wiem czy Rumuni na wakacjach są mało wybredni, czy o co w tym chodzi. Na szczęście wszędzie można dostać wypalające wnętrze ust w błyskawicznym tempie papryczki, którymi się zwyczajowo przegryza surowo co któryś tam kęs z talerza. Niwelują niedostatki dania głównego przez czasowy paraliż kubków smakowych.

Plusem jest, że nawet w najpodlejszej, najbardziej obskurnej restauracji można się zazwyczaj napić ciemnego piwa. Poza opisaną dużo wcześniej Timisoreana Bruna, w Rumunii łatwo dostępne są jeszcze dwa ciemniaki. Silva Strong Dark Beer aspiruje do bycia rasowym koźlakiem, ale na to ma zbyt mało ciała. Delikatna cierpkość w finiszu wskazuje na lekkie wytrącenie z balansu alkoholowego, a bukiet składający się głównie z karmelu wspomaganego suszonymi owocami i szczyptą orzechów z pewnością nie jest zły. Zjadliwe piwo, ale bez szału (5/10). Rumuńskim piwnym zwycięzcą wycieczki jest Ursus Black, piwo które dzięki swojemu smakowi i ogólnej dostępności sprawia że nawet najpodlejszy obiad staje się znośny. Średnio pełne piwo wygrywa kombinacją melasy, suszonych owoców i czekolady, które suną po podniebieniu wraz z lekką słodyczą, by finiszować efemerycznym powiewem espresso. Pijalność jest wzmacniana przez kremową teksturę. Miałem skojarzenia z mniej paloną, odchudzoną wersją Portera żywieckiego. Oba kciuki w górę – piwo dobre na śniadanie, do obiadu, w sumie to do wszystkiego (7,5/10).

Tak więc życie płynie sielsko w studenckiej miejscowości nadmorskiej w Rumunii. A jak się człowiek znudzi, to może sobie pojechać na plażę do położonej na północ od Constanțy Mamai...

Pozostałe części reportażu:
część 1
część 2
część 3
część 5

piwo na plaży 1109811230908598894

Prześlij komentarz

  1. Kiedy byłem młody (wczesny kenozoik), to też bym chyba jakoś to tempo wytrzymał. Ale zastanawia mnie jedno - 7,5 dla jakiegoś Ursusa. Albo Rumunia staje się Mekką dla piwożłopów, albo Twoja zdolność oceny została zachwiana przez nadmiar dyskotek i ojrolagerów ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ursus to koncerniak należący do SABMiller, ale oceny tego Ursusa Black w internetach krążą w okolicach 80 !!!!!!! Czyli jednak El Desmadre cały czas czuje bluesa.

      Usuń
    2. Powiem tak - Ursus Black to taki sam "jakiś Ursus", jak Okocim Porter to "jakiś Okocim" :)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)