Loading...

Rumuńskim szlakiem cz. 2 – podhalańskie deja vu i zygzakiem przez Transylwanię

Granicę przekroczyliśmy w okolicy Satu Mare, na wschód od węgierskiej Nyiregyhazy. Spodziewałem się ataku cygańskich dzieci przed którym mnie ostrzegano, martwiłem się że nie zdecydowałem się na zakup paru paczek cukierków w Tesco pod Koszycami. Bez sensu. Na stacji benzynowej za granicą było tylko dwóch żebrzących starszych Cyganów („Moneta, moneta!”), którzy na dodatek nie byli specjalnie nachalni. Kupiliśmy kawę z automatu, winietę na rumuńskie drogi (30zł na wszystkie drogi, łącznie z autostradami na miesiąc), wytłumaczyliśmy ukraińskiemu chyba kierowcy po zaindagowaniu nas o „kurwy” że nie mamy i pojechaliśmy dalej.

plantacja dobra
Krajobraz Kriszany nie różni się zasadniczo od wschodnich Węgier. Czyli są białe domki z czerwoną dachówką i sadowymi ogródkami i jest płasko i nudno. Tylko bryczek z końmi jest więcej. No i drogi są fatalne. Już parędziesiąt kilometrów od nas majaczyły jednak góry Maramureșu, być może najbardziej tradycyjnej krainy w Europie w jakiej byłem. Wjeżdżając na jej terytorium drogi niestety nie ulegają polepszeniu, za to widoki już zdecydowanie tak. Nie jest to pasmo wysokich szczytów, za to jest niezwykle malownicze. Coś jak północno-wschodnia Słowacja, tyle że jest więcej wzniesień, serpentyn i dróg przez sam środek lasu. Zza zakrętów wyłaniają się polany na których tradycyjnie ubrani pasterze czuwają nad stadami owiec, a siano układa się w ogromne, czasami prawie pięciometrowe kopki, wyglądające jak wielkie, włochate czapy.

Malowany Cmentarz
W małej miejscowości Săpânța zaraz przy granicy z Ukrainą znajduje się Malowany Cmentarz. Miejscowy artysta zgodnie ze swoim zwyczajem honorował zmarłych, tworząc dla nich z drewna rzeźbione nagrobki w błękitnym kolorze, na których umieszczał zmarłego w charakterystycznej dla jego życia (bądź śmierci) sytuacji i dodawał po rumuńsku jakiś zabawny wierszyk odnoszący się do denata. Obecnie dzieło kontynuuje jego jedyny uczeń. Kościół pośrodku malowniczego cmentarza niestety był w remoncie, za to nieopodal można było od bezzębnej, jowialnej chłopki kupić smacznego naleśnika za dwa złote. I posłuchać przy tym miejscowej muzyki, którą od podhalańskiej odróżnia tylko orientalna nutka w zawodzącym wokalu. Warstwa instrumentalna byłaby na miejscu na polskim weselu w górach.

Droga prowadzi wzdłuż granicznej rzeki z Ukrainą (nie było słychać strzałów) i dojeżdża do miasteczka Sighetu Marmației, znanego ze względu na więzienie w którym zamęczono za poprzedniej komuny pokaźną liczbę „elementów socjalnie niepewnych”. Pokręciliśmy się trochę po centrum, w którym jest chyba co najmniej 4-5 kościołów różnych wyznań; akurat trwał 'serwis' u wyznających kalwinizm miejscowych Węgrów. Kraina jest również pewnego rodzaju tyglem narodowości, stąd tabliczki niektórych miejscowości są po rumuńsku, węgiersku oraz ukraińsku. Miasteczko nie urzekało urodą, odstawał od reszty umieszczony zaraz obok starówki blok zamieszkały przez Cyganów, który wyglądał dokładnie tak jak koszycki Lunik IX (Eurotrip widzieli?), czyli brakowało mu nawet części ścian.

chamstwo na drogach, oczywiście polskie blachy
Pierwsze zetknięcie z rumuńskim hipermarketem (tutaj akurat Kauflandem) przyniosło pierwsze pozytywne zdziwienie. Hobgoblin, Marstons Oyster Stout i parę innych Anglików po około 7-8zł, sporo piw miejscowych, w tym witbier MaDonna. Pojechaliśmy dalej do miasteczka Vadu Izei, mijając po drodze parę orszaków weselnych. Na pierwszą połowę sierpnia w prawosławiu przypada post, więc za naszej bytności pary młode nadrabiały.

Za niecałe 40 złotych mieliśmy nocleg w agroturystyce w samym sercu rumuńskich tradycji. Dla mojej góralskiej Żony była to wręcz podróż do korzeni. Otóż Wołosi (czyli dzisiejsi Rumuni) wędrowali wiele wieków temu wzdłuż Karpat na północ, zakładając po drodze osady. Znani byli z wypasu owiec oraz odporności na trudne warunki geograficzne, więc polscy władcy osiedlali ich w górach na południu kraju, gdzie sporo wiosek powstało na prawie wołoskim. I stąd właśnie w Polsce wzięła się kultura góralska. Wspomniałem już o bliźniaczej muzyce, to raz. Dwa, tradycyjne stroje. Te męskie się różnią, za to damskie kartonki są bardzo podobne do polskich, tyle że łatwiejsze w zakładaniu i utrzymaniu, bo bez lajbika. No i jeszcze ten wypas owiec, który mój śp. Dziadek przybywszy z okolicy Gorlic próbował bezowocnie zaszczepić na oświęcimskiej ziemi. A i jeszcze bramy wjazdowe do posesji, drewniane, często niezwykle bogato rzeźbione, z gontowym zadaszeniem. Takie co to u nas się poburzyło bo nieeuropejskie i obciach przecież. Naród bez kompleksów kultywuje swoje tradycje, ten zakompleksiony zaś robi sobie lewatywę z importowanej moderny. Taka różnica.

I w takiej sielskiej scenerii chlapnęliśmy zakupy z Kauflandu. MaDonna to taki w sumie bieda wit. Owszem, kolendrowy i trochę cytrynowy, ale przede wszystkim jednak słodowy i słodkawy, a stąd mało rześki. Niemniej jednak pijalny (6/10). Timisoreana Bruna to jeden z paru rumuńskich ciemniaków. Ten akurat jest chyba najmniej ciemny, karmelkowy, krówkowy, o bukiecie zahaczającym o colę. Jest lekko chmielowe, słodkawe co prawda, ale jednak z goryczkową kontrą. Jako tako (5,5/10).

Kilkanaście kilometrów dalej, w drodze do Siedmiogrodu trafiliśmy na żeński zespół klasztorny w Bârsanie. Niecałe dziesięć świątynnych budowli na wzniesieniu, wszystkie z drewna, w stylu typowym dla tych terenów, czyli z romańską częścią główną i strzelistą, gotycką wieżą. Główny kościół do niedawna był największym drewnianym budynkiem na świecie (62 metry!). Właśnie trwało nabożeństwo, dwie mniszki śpiewały (chyba) psalmy, przerywane co jakiś czas przez deklamacje popa. Kompleks krytych misternie rzeźbionymi gontami budynków umiejscowiony jest w pięknych, wypielęgnowanych ogrodach pośrodku marmaroskich gór, i jest – co stwierdziłem po dłuższym namyśle – najpiękniejszym przykładem architektury sakralnej jaki widziały moje oczy. W połączeniu z mistyczną atmosferą, przejmujące piękno było wręcz wzruszające, i gdybym był prawosławną Rumunką, to być może zechciałbym wstąpić do klasztoru. No ale nie jestem prawosławną Rumunką, a polskim, katolskim piwożłopem, na dodatek żonatym, więc pojechaliśmy dalej. Ale uważam że każdy powinien Bârsanę choć raz w życiu zobaczyć, bo architektura Zachodu moim zdaniem wypada przy niej blado.

Kawałek dalej opuściliśmy krainę wiecznej tradycji, mijając po drodze (była niedziela) wioski z kościołami pełnymi ludzi, z których niemalże każdy był ubrany w tradycyjny strój – czy młody, czy stary, czy nawet nowonarodzony. Coś pięknego a zarazem niepowtarzalnego. Podnosi na duchu obserwacja, że są jeszcze miejsca w Europie nieskażone degrengoladą ponowoczesności.

Granica między Maramureșem a Siedmiogrodem jest zarazem miejscem w którym z dróg podziurawionych tak sakramencko, że Accord płakał jak przejeżdżał robią się eleganckie szosy, jednopasmowe wprawdzie, ale szersze niż w Polsce, z gładziutką nawierzchnią, zazwyczaj dobrą widocznością i nie poobsadzane kretyńsko drzewami. I można bezpiecznie grzać 120, podziwiając po drodze krajobrazy. Bo jest Siedmiogród krainą piękną, usłaną wzgórzami i górami, w której zza zakrętu potrafi się wyłonić świetnie zachowany, XIII-wieczny krzyżacki zamek, w dolinie poniżej drogi przemierzać pastwiska pasterz ze stadem stu owiec, a marmurek tworzony na pofalowanym terenie przez przedzierające się pomiędzy pojedynczymi chmurami promienie słoneczne zapewnić oczom chwilę odpoczynku. Jest to zarazem kraina przez którą Węgrzy, którzy dzięki traktatowi z Trianon nienawidzą wszystkich swoich sąsiadów, najbardziej chyba właśnie nienawidzą Rumunów. No bo była ich, a jest duża i piękna. Pamiętam jak w szkole średniej nasz historyk cyklicznie co parę lekcji wyskakiwał ze stałym bon motem, śmiejąc się z 80-procentowej mniejszości węgierskiej w Siedmiogrodzie. I niestety nie świadczyło to dobrze o jego wiedzy, bowiem od kiedy prowadzono na tych terenach spisy ludności, Rumuni zawsze stanowili powyżej połowy mieszkańców, reszta zaś była podzielona na Niemców i Węgrów. Madziarzy faktycznie rządzili tym terenem, Niemcy mieszkali w miastach i wsiach przy Karpatach, a żywioł wiejski był wołoski. I przemierzając górzystą Transylwanię, zaglądając do pięknych starówek jej miast i pamiętając o jej złożach złota i srebra, a potem porównując to z pustką i nudą węgierskiej puszty można zrozumieć dlaczego potomkowie uralskich barbarzyńców wzdychają do Siedmiogrodu.

Pierwszym większym miastem na naszej trasie do którego wstąpiliśmy była Sighisoara, miejsce urodzenia Vlada Tepesa, bohatera narodowego Rumunów, wynalazcy kebaba na patyku, krwawego władcy który pokazywał Turkom miejsce w szeregu dopóki nie został zdradzony przez króla Węgier Macieja Korwina (tak, był kucem), uwięziony i w końcu zamordowany zanim zdołał po uwolnieniu odtworzyć swoją dawną potęgę. Z wampirami niczego wspólnego nie miał, ale ze względu na jego krwawość Bram Stoker wybrał właśnie jego na historyczny literacki pierwowzór Drakuli, ponoć odrzucając po drodze kandydaturę naszego Jeremiego Wiśniowieckiego, znanego wielbiciela Ukraińców.

Sighișoara to rewelacyjnie zachowane średniowieczne miasto na wzgórzu, otoczone murami z których można obserwować jego nową część, aż po rogatki przy których stoją Cyganki trudniące się wiadomą profesją. Mały, klimatyczny rynek, parę krętych uliczek, z jednej strony górujący nad wszystkim kościół wraz z domem grabarza, do którego prowadzą obudowane drewnem, długie schody. Niżej imponująca wieża ratuszowa, a obok niej następny, gotycki kościół. No i pełno turystów, w tym z Polski, zapewne w drodze nad bułgarskie wybrzeże. Ciężka dola kierowcy pozwoliła tylko na Ursusa Fara Alcool do duszonej kaczej nogi, które to piwo jednak okazało się zaskakująco niezłe, bez aromatów trocin czy dziecięcych wymiotów, które to są zmorą piw bezalkoholowych. Było lekkie, trochę wodniste, brzeczkowe i nawet trochę chmielowe. Sprawiło mi przyjemność (6/10).

Dalsza droga prowadziła nas w stronę Karpat przez tereny słynące z saskich wiosek, w których centralnym punktem jest zazwyczaj ewangelicki kościół warowny. Zmierzaliśmy do Brașova, czyli dawnego Kronstadt, miasta założonego przez niemieckich osadników ściągniętych na te tereny w charakterze górników. Stopniowo ich liczba malała, żeby pikować po zakończeniu II Wojny Światowej, ale ich wpływ na architekturę tej części Transylwanii był niebagatelny. Chodzi nie tylko o wspomniane kościoły warowne w wioskach i domy z charakterystycznie spłaszczonymi rogami dachów, ale i sam Brașov. Miasto jest wciśnięte w Karpaty i tym samym malowniczo otoczone przez góry, które zaczynają się piąć zaraz przy brzegach starówki. Z kilku baszt wybudowanych w różnych miejscach tych gór można podziwiać kompletnie odremontowaną starą część miasta, która dzieli się na dwie części. Część niemiecką, wybudowaną na planie szachownicy, z bardzo ładnymi kamienicami, ogromnym rynkiem w centrum którego stoi ratusz oraz Czarnym Kościołem, umiejscowionym na placu obok rynku, z fasadą spopieloną w wyniku XVII-wiecznego pożaru. Zwiedzaliśmy miasto po ciemku, kiedy cała starówka była oświetlona, poza pogrążonym w mroku Czarnym Kościołem właśnie, jak gdyby włodarze miasta zadecydowali, że największa gotycka budowla sakralna na wschód od Wiednia zasługuje na taką oprawę, jaką sugeruje jej potoczna nazwa.

Miasto było pełne ludzi i pełne knajp, natomiast nie byłem do końca przygotowany do piwnego zwiedzania Brașova, w związku z czym wybór padł nie na jedną z niemieckich knajp z niemieckim piwem których jest tutaj pełno (np. Die Stube), a na Deane's Irish Pub & Grill. I to się okazało strzałem w dziesiątkę, klimatyczna piwnica była napakowana ludźmi, miała miłą obsługę i parę ciekawych piw. Na uwagę zasługiwał Holsten Weizen z kija, który, co ciekawe, jest warzony przez Holstena tylko i wyłącznie w Rumunii, na potrzeby miejscowego rynku. Mimo niemieckiej etykiety nie jest to więc niemieckie piwo, ba, poza szefostwem firmy pewnie nikt w Niemczech o nim nawet nie słyszał. A szkoda, bo mocno bananowy, nieco chlebowy i waniliowy trunek miękko sunie po podniebieniu i narzuca skojarzenia z najlepszymi niemieckimi reprezentantami stylu (7,5/10). Dużo gorzej było w przypadku rumuńskiego Stejara, którego etykieta jak i smak zdradzały frapujące podobieństwo do Dębowego Mocnego. Jest to cierpkie od alkoholu, słodowe w smaku piwo z lekkimi wtrętami ziołowymi, a przy tym mocno odfermentowane, o wodnistej fakturze (2/10). I z powrotem do świetnego weizena holstenowskiego z przerwą na najlepsze rumuńskie piwo, czyli Ursus Black, o którym więcej napiszę później.

Brasov niemiecki
Brasov rumuński
Następnego poranka miasto robiło tak samo świetne wrażenie, a w zasadzie jeszcze lepsze, bo było widać góry którymi okolona jest starówka i w które ktoś wetknął napis „BRASOV”, imitujący ten hollywoodzki. Kicz, ale cóż począć. Tym razem mieliśmy okazję pochodzić sobie po rumuńskiej części starówki, która w przeciwieństwie do niemieckiej szachownicy wokół rynku głównego jest uroczo poukładana wzdłuż wijących się wężem ulic przy których zabudowa jest raczej niska.




W pierwszym momencie robi mniej imponujące wrażenie od części niemieckiej, ale jest bardziej przytulna, szczególnie na ulokowanym obok pięknej cerkwi im. św. Mikołaja ryneczku, na którym stoi knajpka w której trzasnęliśmy sobie po piwku na śniadanie. Ja znowu bezalkoholowym.

Pozostałe części reportażu:
część 1
część 3
część 4
część 5

Transylwania 8284633463584489597

Prześlij komentarz

  1. Jak ja lubię Twoje relacje z podróży. Są takie... kojące; pasują jak ulał do popołudniowej, relaksującej kawy. :) Od dawna jestem rozkochany w Europie zachodniej od Niemiec (no, w sumie to już Czech i Austrii) po Portugalię i od Włoch po Szkocję, ale Twoje teksty skłaniają mnie ku tezie, że na naszym kontynencie niewiele jest miejsc niewartych odwiedzenia i wschodnią też warto byłoby się zainteresować.

    OdpowiedzUsuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)